Sas
Taaa – mozolnie się żyje i nadzieję, tę matkę życia, trzyma się za tyłek, ciągnie i dalej…
Perspektywy poziome lub z górki, do dołu idące. Taaa – wyżej dupy nie podskoczysz…
Czemu nie urodziłem się jako syn dziedziczący zdolności, mamonę, układy zwane przez surwiwalowców „trampoliną” albo nie wygrałem w unijnego lotka jakiejś zawrotnej sumy? Dużo zer i w euro. Czemu? Czemu? W kółko klekam: czemu, czemu?…
Czemu – czemu? – bo nie ma dżemu – podpowiadam sobie z innej rozgłośni, przekręcając gałkę…
A z drugiej strony, jaka bezsiła ściska – że nie tak miało być. I z takiej bezsiły refleksja się rodzi. Czy jest lepszy świat po tamtej stronie, czy Bóg?…
Mój Boże, mój Boże, do pytań mnie skłaniasz, a sam się zasłaniasz… Jeszcze trochę – dosyć wieśniacko – no i koniec…
Koniec – jaki koniec? Nie tak smutno – najpierw niebyt. Nie ma cię a żyjesz. Niebyt nie jest metaforą wysiadki na granicznym peronie czy przystanku życia. A jeśli nawet tak to przez chwilę wygląda, i jeszcze się upierasz przy tym niczym nieodrodny potomek Midasa, to się rozglądnij…
Wrocławski Park Przemysłowy. Siedzisz sam. Nie ma nikogo, ale siedzisz. Przy oknie siedzisz. Wiesz, że to, co widzisz, to ostatni przystanek, a twój zakręcony tramwaj stoi na pętli, ale stoi. To jeszcze nie jest koniec…
OK. Nie koniec. Niech leci.
Z Londynu – żale Sawickiego
Sawicki mówi:
Tato, jestem przed tobą.
(Zbigniew Sawicki umarł 20 października 1998 roku w Gdańsku.)
Wygląda na to, że nic tu po nich
(Paryż, Hotel du Loiret: za oknem ciemnolistopadowy deszcz, łkająca
kompozycja Praisnera, wiatr, mecz piłki nożnej i sygnał karetki.)
Kiedyś, pamiętam z dzieciństwa, patrzyłem na wróble uwijające się wokół gniazda na jabłonce sięgającej mojego okna. Później, pamiętam z młodości, pod tą samą jabłonką znalazłem martwe pisklę świeżoopierzonego lotnika.
Kiedyś, pamiętam, zaraz po tym pisklęciu, obraziłem się na Kitę, bo przez dwa dni z rzędu przynosiła do domu jeszcze żywe, nieporadnie podfruwające w górę sikorki. Następnego dnia poszedłem za nią i zauważyłem, jak wyciągała trzecie, ostatnie pisklę. Po prostu wlazła u Kuchtowej na młodą wiśnię, która w rozczapierzeniu gałęzi kryła dziuplę i mimo ataków dorosłej sikorki, wypełniła swoją kocią powinność.
Nie chodzi o wzruszenie, jakie może towarzyszyć w czasie takiego doświadczenia. Zwłaszcza, że Kitę znów pokochałem, potem znowu się obraziłem, kiedy to pierwszy raz romansowała z trzema okolicznymi kotami. Ach, kochałem, obrażałem się i tak to się plotło aż do jej zaskakującej śmierci.
Teraz mieszkam w mansardowym pokoiku, na czwartym piętrze paryskiego hotelu. Krzywa podłoga, ruchome ścianki działowe, szerokie i zapadające się łóżko. Po całodziennych wizytach zmęczenie. W tym wielojęzycznym mieście odwiedzam groby nieśmiertelnych twórców. Rozsypują się w czasie.
Teraz, w paryskim półśnie cmentarnej sielanki, przypominam sobie Kitę, a przede mną leżą groby nadwrażliwców, którzy wybrali artystyczną stronę pryskającego życia. Wszyscy pochowani – Beckett, Chopin… wszyscy… Wilde… . Coraz bardziej stateczni, cisi. Zupełnie jak Kita, którą ojciec zakopał pod korzeniami wiśni.