Perły przed wieprze. Nowe lokum

Marek Szarek

Wyglądam przez okno i patrzę na puste pole przed sobą. Nie widzę tam Psiej Górki. Pod zawieszonym na 8 piętrze balkonem mojego nowego mieszkania rozpościera się wielki zachwaszczony ugór, na którym wyrosną kolejne bloki. Nad głową słyszę grzmot samolotów podchodzących do lądowania na nieodległym Okęciu, a na horyzoncie widzę zrujnowane resztki hal produkcyjnych pozostałych po Zakładach Mechanicznych Ursus. Po upadku przedsiębiorstwa jego tereny zostały sprzedane deweloperom i na miejscu fabryki traktorów, powstało gigantyczne osiedle mieszkaniowe, w którym kupiłem małe lokum.

Razem ze starym domem i widokiem na Psią Górkę odeszła mnie też ochota na fejsbukowe pisanie.

Mieszkanie mam już prawie gotowe, chociaż na ścianach nie ma obrazów, a mnogie durnostojki z braku miejsca, tłoczą się w pstrokatej ciżbie na blacie komody. Tam złoty Budda z drzewa sandałowego stoi obok kolorowej ryby – tego typu szklane wyroby modne były na początku lat 70-tych. Można je było spotkać w paradnych pokojach awansujących społecznie chłoporobotników. Razem z kryształowymi kieliszkami i wazonami, zdobiły witryny lakierowanych meblościanek lub spoczywały na koronkowych obrusach okrywających pudła telewizorów. Podłogi tych pokoi przykryte były enerdowskimi dywanami zdobnymi w tureckie arabeski. Zdarzało się, że na dywany nakładano plastikowe folie, żeby włos się nie wycierał.

Obok szklanej ryby na komodzie stoją dwa mosiężne lichtarze. Według rodzinnej legendy, jeden z nich przyniósł z Wojny Krymskiej mój ślesiński przodek wcielony w sołdaty przez cara. Ślesiniak wracał z Krymu do Polski na piechotę, a zdobycz wojenną niósł w plecaku. Drugi lichtarz kupił mój ojciec na moskiewskiej barachołce podczas wyjazdu służbowego do ZSRR. Ten świecznik to ewidentna podróbka przeznaczona dla naiwnych amatorów staroci. Do tego samego rodzaju niby-antyków należy cynowy dzbanek z przykrywką, stojący za lichtarzem. W takich dzbankach, kuflach, pucharkach, lubowała się szaraczkowa inteligencja w okresie polskiej transformacji. I ja uległem tej modzie.

Na komodzie znalazły też miejsca: stara lampa naftowa z abażurem z mlecznego szkła, którą dostałem w prezencie ślubnym od teściowej, porcelanowe filiżanki, każda – od sasa do lasa, wystrugany z czarnego drewna model chaty tubylców z Nowej Kaledonii, różowy kamień na szczęście i fajansowa figurka koziorożca na rykowisku.

Z tyłu komody stoją fotografie dzieci oraz oparty o ścianę obraz w złotych ramach. Olej Jamontta kupiłem za pierwsze zarobione w prywatnym biznesie pieniądze. Było to na początku transformacji, kiedy zapragnąłem być kowalem swojego losu i z gorliwością neofity kułem żelazo raczkującego kapitalizmu, póki było gorące. Ale mi ochłódło, gdy zobaczyłem, że prawdziwe pieniądze robi się inaczej – najlepiej przez kontakty ze służbami, jeszcze lepiej przez znajomości w bankach, które dawały i umarzały swoim ludziom kredyty, a najlepiej przez uwłaszczenie się na państwowym majątku.

Oczywiście byli tacy, którzy dorobili się dzięki ciężkiej pracy, inteligencji i szczęściu, ale mnie wśród nich nie było.

Na pierwszy plan bałaganu na komodzie wybiła się mała lampka oliwna. Na tę lampkę – kaganek? patrzę codziennie, kiedy szykuję się rano do szkoły i zapalam go teraz, kiedy piszę ten list.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.