Piaskowy Chrystus. Mała trylogia śląska. Część 21 (Więzienny psycholog)

Wojtek Jaroń
(fragmenty)

Sława Harasymowicz – Sen Siergieja Pankiejewa, człowieka-wilka, słynnego pacjenta Zygmunta Freuda

Dostaję wezwanie do psychologa. To rutyna. Psycholog musi opisać moją osobowość, założyć mi teczkę personalną. Jednak wszystko, co stało się potem przestało nią być. Stoję przed drzwiami, na drzwiach tabliczka: Mgr Psychologii, Czesław Fojcik. Otwieram drzwi. Wchodzę. Melduję się. Pokój jest duży i jasny. Z prawej strony szafa i regał z książkami, przy poprzecznej ścianie prosta leżanka na jedną osobę do psychoterapii lub innych spraw. Na wprost do lewej biurko. Przy nim osoba psychologa. Drobna postać, lecz energiczna i żywa. Przystojna twarz, brunatne oczy, przystrzyżony wąsik pod nosem, bardzo gęsty jak mały bóbr. Melduję się formalnie, tak jak przystało. Psycholog więzienny wstaje z krzesła podaje mi dłoń, mówi:

– Przejdźmy na ty, Czesław jestem.

To mnie onieśmiela. Siadam lekko zakłopotany. Gadamy. Pewno musi napisać opinię o mnie, czy jestem zrównoważony psychiczne czy nie. Imponują mi książki w regałach i rozglądam się. Mówię, że chcę studiować psychologię lub socjologię. Uśmiecha się, jest przyjazny i ciepły, chciałby być pomocny.

Po tygodniu zaprasza mnie znowu na rozmowę. Mówi, że mogę siedzieć w jego pokoju każdego popołudnia po pracy i w niedzielę. Tracę oddech z wrażenia. Czuję się, jakbym złapał anioła za nogi. Miałem teraz dostęp do najlepszych książek w okolicy. Mój trudny świat zapełnił się do pełna i nagle zaczął się przelewać. Miałem klucz i dostęp do gabinetu więziennego psychologa Czesława Fojcika. Oczywiście tylko po jego godzinach pracy.

Czesiu! – mówiłem na niego w myślach.

Leciałem tam, do jego gabinetu w szkole zakładu karnego, zawsze po powrocie z przymusowej pracy. Czasami nas nie wywozili ze względów bezpieczeństwa. Jak nie wywozili do roboty siedziałem u Czesia dłużej. Czyhałem niecierpliwie, aż wyjdzie o szesnastej.

To moje drugie odosobnienie, bo mam też pozwolenie nadzwyczajne na bieganie rano.

Rano wstaję, jako pierwszy. Czekam na szczęk klucza w wielkiej barakowej kracie. Niektóre grupy pracy przymusowej wychodzą bardzo wcześnie rano. Dlatego krata otwarta jest o piątej. Niezły budzik. Zakładam pasiak, więzienne buty robocze. Lecę pobiegać i poćwiczyć mą jogę. Mam to już w aktach wraz ze specjalnym zezwoleniem. Najbardziej lubię więzienne powitanie ze słońcem. Jest jeszcze lato, wrzesień. Powitanie ze słońcem, znalazłem w jakiejś książce. To są figury hatha jogi. Moje więzienne powitanie ze słońcem dokonywane co rano dziwi wszystkich, a szczególnie psy pod murem. Więźniowie są zdumieni, psy są zdumione, strażnicy są zdumieni. Przecierają oczy jak widzą mój cień.

Niektórzy z nich są niechętni takiej dawce wolności. Idą raporty. Wzywają mnie do więziennego psychologa. Ale on mnie już zna.

Piaskowy Chrystus. Mała trylogia śląska. Część 20 (Własna przestrzeń)

Wojtek Jaroń
(fragmenty)

Rys. Saul Steinberg – Man reading book without a hammock

Żeby przeżyć ten wyrok starałem się stworzyć moją własną przestrzeń. Na karteczkach – tych czytanych do transportów więźniarki rano – spisywałem Fausta. Pisałem kawałek po kawałku i uczyłem się niemieckiego. W przerwach pomiędzy ćwiczeniami chowałem cytaty klasyków do więziennej kufajki. Byłem nową, wolnościową inteligencją stanu wojennego. Wyrośnięty chłopak, o kościstych i zbyt pięknych dłoniach. Paradowałem w przykrótkich więziennych spodniach – a spodnie jak flagi po łydkach. Przy prawie 190 wzrostu, w butach i okulary Cybulskiego na nosie. Śmiesznie to wyglądało, tak niewinnie, a to był prawdziwy zamach stanu, choć byłem wtedy na etapie stracha na wróble.

***

Pierwsza rocznica odsiadki. Przede mną jeszcze 18 miesięcy i perspektywa więzienia za każdą ponowną odmowę służby wojskowej.

Dzisiaj jedziemy ciężarówką więzienną, ściany się kołyszą, a ja wkuwam łacinę i więziennego Fausta po niemiecku łupię. Chłopaki łypią na mnie. Jest nas ośmiu, silna grupa, zdążyliśmy już się pokłócić i zaprzyjaźnić. Połowa z tej ósemki to ciężkie rabunki z przedłużeniem, czymś poręcznym w ręku.

Pierdolę to! Walę na pamięć obcy im świat, aby uciec przed wszechmocnym systemem. Uparłem się. Uczę się niemieckiego z cytatów Fausta Goethego. Kolumbów usunęli z więziennej biblioteki ze względu na aktualność. Dla więziennego urozmaicenia dobiorę książkę Ewy Kuryluk. Nazywa się Wiedeńska Apokalipsa. Notuję z niej wieczorem na kartkach wiersze Georga Trakla, teksty Egona Schiele, Hoffmanstahla. Wiedeńska Apokalipsa staje się moją rodziną i grypserą. Chcę się wtopić w otoczenie. Nie odzywam się. Od czasu groźby wywołania buntu więziennego jestem obserwowany.

To prestiż. Obstalowuję sobie za łapówkę inną kurtkę więzienną. Taką odpowiednią do wzrostu – do tego buty na miarę. Znajduje się to w moim posiadaniu po serii wymian. Herbata i papierosy w zamian za konserwy, konserwy w zamian za płyn do golenia, a płyn za ubranie. Wszyscy, aż przecierają swe oczy ze zdumienia na widok dziwnego studenta, zwanego złośliwe Kolumbem. To się niesie za mną jeszcze z aresztu w Gliwicach. Jest jak stan paranoi. To więzienie na swój sposób mnie ratuje. Ta paranoja jest mi bardzo potrzebna. Ratuje mnie przed strachem przed lataniem. Mam przeczucie, że tutaj nauczę się fruwać.

Przed pustką istnienia w tym obozie pracy ratował mnie przystanek autobusowy o nazwie Wojkowice-kościół. To przystanek dla odwiedzających. Czasami przyjeżdżała matka, a czasami ojciec.

Strażnicy traktowali mnie po ojcowsku, miałem ledwie 20 lat, uśmiech zawsze na twarzy, faustowski półuśmiech, oczy jakby w półśnie, rozmarzone, za dalekie czasem. Nie rozumieli do końca, dlaczego ta łacina u mnie i Faust na karteczkach. Wymyślali sprytnie, że to mógł być plan ucieczki. Sprawdzali mnie często czy to nie szyfry tajne, czy to nie komunikacja jakaś w sprawie wielkiej ucieczki stąd. To był plan ucieczki, tyle, że innego rodzaju, bo w inną przestrzeń.

Raz nas wywieźli do innego PGR-u. Kazali nam pracować w silosach zbożowych. Zamknęli nas w środku. Przerzucaliśmy zboże, by się nie przegrzało, czyli nie zapaliło.

Ja głupi zawsze, to samo, kradłem minutę za minutą, aby się nachylić nad kolejnym obcym słówkiem, nad kartką ściągawką z Faustem. Strażnik na dole, a silos murowany okrągły, poniemiecki, stary, schody kręcone prowadzą w dół od komory zbożowej do trawy. Dobry był człowiek ten strażnik. Duży był i czarny ze szramą na twarzy i z karabinem pod pachą. Jak on tak na dole, to ja do okna i czytam te kartki. Patrzę na zewnątrz, a tu sad owocowy taki zajebisty na boku. Owoce były takie, że aż strach. No, strażnika nie ma, to skoczę na jabłka – pomyślałem – więzień z paragrafu stanu wojennego, przecież jest jak Kolumb! Musi zdobyć kontynent nieznany. Mięsa nie jadłem, byłem wegetem. To od jogi. Ciągle chodziłem głodny. Kartki moje zostawiam na wąskim parapecie okna silosa i lecę na jabłka.

Lecę na dół bez zezwolenia. Nawet nie wiem, że to ucieczka z więzienia. Otwieram drzwi dolne, są metalowe, a zieleń przede mną i dróżka do jabłek jest wolna. Skaczę parę kroków. Bum! Nagłe odbijam się od brzucha strażnika. Czarny ze Szramą stoi na drodze i drogi pilnuje, w ręku karabin, a w kaburze pistolet. Truchleję, bo oddaliłem się z wyznaczonego miejsca, to podejrzenie ucieczki. On patrzy na mnie inaczej jakoś, tak dziwnie, nie rozumie, ja nie rozumiem! On trzyma coś w ręku i podaje w mą stronę. Widzę są 2 kartki. On do mnie gestem, tymi kartkami przyjaźnie. Nie rozumiem. To mnie uratowało! Poznaję mojego Fausta, to z moich notatek. Wiatr musiał go wymieść spod okna silosu. Strażnik zaś myśli, że lecę na dół, bo mi lektura Fausta uciekła. Podziwia mnie jakoś za to, choć nie rozumie Fausta, bo on rozumie, po co jest silos zbożowy, ale ta reszta faustowska jest zbyt skomplikowana.

Mówi więc:

– No masz, zleciało ci, wiatr wywiał, to twoje. – Wyciąga kartki w dłoni ponownie do mnie.

Patrzę, oddycham z ulgą. Nie ma ucieczki, zatem tylko te kartki moje. W ten sposób Faust spisywany wieczorem w języku, którego jeszcze nie znałem, uratował mnie przed więzienną celą izolacyjną. Miała być za karę, za próbę ucieczki po jabłka polskie i sierpniowe. Po pierwszym tygodniu nowego miejsca, wszystko wraca na swoje tory.

Piaskowy Chrystus. Mała trylogia śląska. Część 19 (Więzienie w Wojkowicach)

Wojtek Jaroń
(fragmenty)

Do więzienia w Wojkowicach przywieźli mnie 15 sierpnia 1983 roku. Nie jestem już aresztantem. Jestem skazanym więźniem.

Na gliwickim zamku nie przebywałem długo. Wyprowadzili mnie (sześć tygodni po wyroku, wydanym przez dwóch tenisistów zaplątanych w historię świata tenisowo ułożonym kalendarzem) zaszczanym podwórkiem do więziennej nyski. Wywieźli skrętem w prawo.

Po 20 minutach z wąskiego okna żandarmeryjnej nyski migały mi zielone i zielone pola. To pola pomiędzy Gliwicami a Bytomiem. Bytom jest mi jakoś bliski, poprzez cmentarz żydowski, o którym kiedyś czytałem. Pod Siewierzem drzewa były pokryte białym pyłem z cementowni. Przykryte nim były też zielone pola. To piętno tych okolic. W bajkach pojawia się symbol wyschniętej studni, umarłego drzewa, ludzi zmienionych w kamienie. To nie bajki. To jest opowieść o życiu i o psychice zbiorowej. Może to właśnie nasz czas? Nikt tego nie chce słuchać. Na tej drodze nie ma śladów życia, ale są symbole. One nas prowadzą w chwilach, kiedy władza daje nam wybór, a nie ma wyboru.

Zostałem pomówiony o zdradę stanu ze względu na mój idealizm. To on teraz mierzy czas! Łudzi mi się życie, widzę i czuję jak tam, na wolności, trawa sobie rośnie. Co będzie jak odsiedzę wyrok? Czy znowu powołają mnie do wojska i zapuszkują jak odmówię? Myślę – patrząc na blaszany dach ciemno musztardowej suki na czterech kołach.

Podjechaliśmy tuż pod więzienie. Przed moim autem otwiorzyła się olbrzymia brama więzienna. Wjechaliśmy do środka i poczułem, że nie ma nadziei. Więzień Kolumb, a nie były aresztant, został dostarczony do Zakładu Karnego na odsiadkę. Czuję ten czas intensywnie. Nie uciekam.

Wchodzę do nowego kręgu piekła i w nowy rytm. Piekło jest zawsze nowe i innowacyjne w kwestiach zła. Więzienie wewnątrz sprawia wrażenie rozległych koszar otoczonych wysokim murem. Wokół murów pustka. Czyżby, mieszkańców wysiedlono?

Z wewnętrznej alei na wzniesieniu widać całą strukturę mojego miejsca odosobnienia. Struktura składa się z 3 części. Po prawej ręce budynki administracyjne i gospodarcze, kwietniki ładne, bo w socjalistycznym porządku. Tak jest pewno dlatego, że to pod te zachodnie delegacje z ONZ. Komuchy chcą pokazać, że prawa człowieka są w Polsce przestrzegane. Ktoś powiedział, że to pokazowy ośrodek dla delegacji Czerwonego Krzyża oraz ONZ. Mówią, że przywozi się tutaj zachodnie delegacje, aby udowadniać piętno realnego humanizmu w tym stanie wojennym. Humanizm był i to mnie zdumiało. Więźniowie polityczni nie są tutaj represjonowani, tylko uwięzieni. Myślę, że podobnie było z obozem w Auschwitz i z Teresinstadt w filozofii państwa terroru. Czasy inne jednak, Polacy bardzo nieżyciowi, aby skonstruować taki Auschwitz albo też Teresinstadt. Nie miałem prawa tak porównywać, ale kojarzyło się jedno z drugim mimowolnie! Małe, łagodne TeresinStadt na schodach dyktatury stanu wojennego.

W strukturze więzienia można było wyróżnić zamek przedni, tylny oraz śródmieście. To były dwa więzienia skonstruowane razem jak średniowieczny zamek (znaczy pomysł był prastary, ale architektura była stalinowska). Z lewej strony od głównej alei więziennej znajdowało się więzienie z lżejszym rygorem. Ono było przeznaczone dla inspekcji ONZ. Drugie więzienie wewnętrzne, znajdowało się na wprost od nitki głównej alei. Odgrodzone było od całości więzienia kolejnym wewnętrznym murem. To był system cebuli. Z czasem dowiedziałem się, że siedzą w nim głównie kierowcy, synowie aparatczyków na długich wyrokach. Była to elita. Wielu z nich było pieszczochami systemu. Niejeden po pijaku rozjechał kogoś na drodze. Po lewej stronie rozciągało się moje więzienie. Składało się z kilkunastu płaskich baraków. W baraku było 10 cel, pięć po każdej stronie korytarza. Oprócz tego był pokój Starszego Baraku i zawsze zamknięta świetlica z nadajnikiem TV dla wybitnie zresocjalizowanych więźniów. Każda cela była 12 osobowa. 6 piętrowych łóżek organizowało przestrzeń każdej celi. Każdy barak był z zewnątrz zamykany kratą na noc przez strażnika.

W czasie dnia kratę otwierał z wczesnego rana strażnik. To było konieczne ze względu na grupę Ceglarzy. Oni startowali do roboty przymusowej już o piątej. Wpuszczał i wypuszczał nas Starszy Baraku. To był zawsze jakiś zasłużony złodziej. Warunki były południowoamerykańskie. Daleko od domostw, wokół baraków strażnicze wieże z karabinami. Psy biegały w strefie zero. To strefa pomiędzy murem, a drutem kolczastym. Tutaj można wyć i krzyczeć do woli, jest pustka. Płaskie jasne baraki rozrzucono łańcuszkiem wzdłuż muru w solidnej odległości. Mur był oddzielony od baraków szerokim pasem betonu i trawy. Widać było, duże auto ciężarowe wraz z Atandą lub plutonem wojska mogło szybko przejechać wokoło więzienia. W środku tego obszaru, ale raczej w tyle, za chodnikowymi drogami i kwietnikami znajdowała się więzienna szkoła zawodowa. W budynku szkoły był psycholog, pani nauczycielka, resocjalizator i lekarz. Na dolnym segmencie i od lewej strony od wejścia skraju barakowego łańcuszka była więzienna biblioteka, pralnia, szwalnia oraz fryzjer.

Inną część więzienia stanowiła kuchnia i zaplecze administracyjne. Kuchnia z olbrzymią betonową jadalnią była umieszczona w budynkach administracyjno gospodarczych. To była oddzielna część. Nikt sobie tam nie mógł wejść ot tak. Cały kosmos był zatem jak na dłoni. Świat tutaj jest surowy i prosty – mówiono. Jak idziesz do lekarza, to przepisuje jedynie tabletki na grzybicę i mówi:

– Co kurwa? Więzień symuluje? No, wracać do pracy. – I się wraca.

Praca jest ulgą, zbawieniem i macht frei. Ciężarowe stary wożą nas więźniów do kamieniołomów, cegielni i do budowy dróg. Wieczorem więźniowie wracają. Cieszą się, że minął jeden dzień. Wychodzą sznurkiem z ciężarowych samochodów niosąc małe zawiniątka pod pachami. Chleb, szampon, butelkę mleka. Kontrola jest szczegółowa. Wszyscy są tak samo ubrani – fioletowo-granatowe drelichy z napisem – Zakład Karny Wojkowice – na plecach. W wypadku odmowy pracy bez uzasadnienia, miejscem na leczenie wszelkich przypadłości jest karna izolatka.

Głód i dieta pomagają szybko wyzdrowieć. Młode organizmy bronią się dobrze. Jak ktoś nie jest w stanie wytrzymać, jest zawsze wyjście na zewnątrz. Śmierć samobójcza lub ucieczka poprzez mur. Jako więźniowie z nowego transportu, pierwsze tygodnie spędziliśmy pod obserwacją. Wywożono nas w miejsca pod specjalnym nadzorem, znaczy na stadion. Testowano nas czy nie chcemy gdzieś uciec. A ucieczki były częste. Czasami tam i z powrotem. Były takie, że więźniowie uciekli, a potem ze strachu próbowali wracać do celi przez mury.

W sierpniu 1983 roku załapałem się na kompanię pracy przy żniwach. Praca w PGR-erze była przygotowaniem do przymusowej pracy w cegielniach, kopalniach i drogówkach. Dowiedziałem się o tym później. Wiezień musiał stać się więzieniem samego siebie, aby był zdatny do pracy. PGR to był taki system wypuszczania więźnia w kolejne pierścienie bezpieczeństwa. Oni tak stopniowali system kontroli więźnia. Przygotowywano nas w ten sposób do pracy na zewnątrz. To było wyróżnienie. Od zabijania czasu pod celą można zwariować.

W pierwszym pierścieniu kontroli więźnia było zadanie obierania kartofli i przerzucanie węgla w więziennej kuchni z tyłu działu zaopatrzenia. To pierwsze dwa tygodnie i jeden mur mniej. Strażnicy i tak sterczeli na wieżyczkach. Potem wywozili nas na pobliski stadion i obserwowali czy żaden nie ucieknie. Tam był jeszcze jeden mur mniej i następne dwa tygodnie. Na końcu wywozili nas do karnej pracy na wolnościówkę.

Pojawialiśmy się w pobliskim PGR-erze rano przywożeni więziennym starem. Kierownik PGR-u litował się nad nami. Wystawiał nam 2 bańki ze świeżym, krowim mlekiem na środku podwórza. Piłem je. To był raj. Zrozumiałem jego smak pierwszy raz. Dopiero poprzez krajobraz smaku mleka z karnego PGR zrozumiałem kim jestem i co mnie ochroni. Ziemia!

Jak strażnik dał się przekonać, skakało się czasem do drzew owocowych na bok. On dawał nam trzy minuty, a my jemu trzy paczki papierosów „Sport”. Barter był prosty, minuta za kartonik. Strażnik miał papierosy, był to towar bardzo deficytowy. Strażnik wypuszczał dwie osoby. Delegacja! Zrywaliśmy w te 3 minuty we dwójkę w porywie radości śliwki, jabłka, gruszki. Pakowaliśmy w więzienne kurtki lub w związane na ramiączkach białe, więzienne podkoszulki. Było w tym szaleństwo nagle uwolnionych od więzienia dłoni. Szły do owoców i drzew jak rwące potoki. Drzewa tryskały owocem, sokiem, moim pragnieniem lata. Smak kradzionych jabłek był boski. Smakował jak obszar od gór polskich do samego polskiego morza. Taka przestrzeń w ustach, jak niekontrolowany seks. Pierwszy raz w życiu tak zrywałem owoce, tak świeże piłem mleko i tak odczuwałem pełnię, wolność smaku i natury wokół. To był dar, jak na moje puszkowanie i bunt. Był w tym czas i przestrzeń razem.

Żegnałem się z płodnością ziemi, jak już siedzieliśmy w więziennej budzie w czasie drogi powrotnej. Przypominało mi to dziadka Roberta i jego opowieść. To było takie opowiadanie, że niepodległość jest jak ziemia, a ziemia jest jak niepodległość.

Rodzina nasza była duża, sześcioro dzieci. Matka pracowała jako majster budowlany. Dziadek Robert przychodził do nas w niedzielę i zabierał nas na wander, znaczy na śląskie wędrowanie. Wołałem go w myślach Dziadke, po to, aby go odróżnić od wszystkich innych dziadków.

Zabierał nas do krainy duchów i przodków. Ubierał się do tego w kapłańskie szaty, znaczy w kapotę z brunatno zielonego grubego drelichu i podobne gacie. Kapota była wyprana deszczami, słońcem i zachodnim wiatrem. Była jak pory roku pisane w moich atlantowskich lasach.

Szliśmy na wander wzdłuż płotu umarłego stadionu górniczego. Płot był ze stalowych prętów. Pamiętam tę drogę. Idąc przesuwałem palcami po metalu prętów, aż w palcach pojawiał się prąd. Potem dalej do starego dworca PKP. Tam przechodziliśmy obok kozy, wymalowanej u szczytu plafonu przydworcowego kasyna. Koza była przedwojenna, piła mocne, księżycowe piwo.

Ziemia pod nowym-starym tyskim browarem należała kiedyś do moich pradziadków. To znaczyło tyle, że jesteśmy stąd i mieliśmy prawo do wandrowania tutaj.

Szliśmy dalej w lasy i łąki oddychać przestrzenią. Dziadke Robert brał bańkę z pomidorami, ogórkiem kwaszonym, chlebem cienko smarowanym smalcem, obłożonym cieniutko krojoną kiełbasą. Szliśmy w Atlanowe lasy, w otchłań, czerwoną lub czarną drogą. Szliśmy w zapachy lata lub gorzko-cierpkiej jesieni, palonej trawy lub to osikanego szczawiu.

Dziadke Robert nigdy nie mówił Polak, Niemiec, Żyd. Nigdy nie padło z ust słowo nacjonalizm, ani takie, co wykluczało innych z dziedzictwa lasu. Robert Cipa był orłem i wilkiem. Ramionami i skrzydłami kapoty z drelichu szeroko zataczał przestrzenie. Robił kręgi i bezgłośnie po atlantowsku mantrował:

– To Twoje mój Synek. To zawsze będzie Twoje. Synek, du Kunde, du Lojfer.

To moje! Boże! Jak ja wypełniam się! To moje! To więzienie jest moje? Ten PGR jest mój! Świat jest mój! Wolność pełna słońca i strudzona, o ustach spierzchniętych z gorąca jest mną. Ziemia jest sierpniowa, płodna, a ja jestem jej częścią!

Poprzez PGR darowano mi tajemnicę ucieczki przed totalitarnym systemem. Uciekało się przez i za pomocą sił natury. To jest istota świata.