Wojtek Jaroń
(fragmenty)
Do więzienia w Wojkowicach przywieźli mnie 15 sierpnia 1983 roku. Nie jestem już aresztantem. Jestem skazanym więźniem.
Na gliwickim zamku nie przebywałem długo. Wyprowadzili mnie (sześć tygodni po wyroku, wydanym przez dwóch tenisistów zaplątanych w historię świata tenisowo ułożonym kalendarzem) zaszczanym podwórkiem do więziennej nyski. Wywieźli skrętem w prawo.
Po 20 minutach z wąskiego okna żandarmeryjnej nyski migały mi zielone i zielone pola. To pola pomiędzy Gliwicami a Bytomiem. Bytom jest mi jakoś bliski, poprzez cmentarz żydowski, o którym kiedyś czytałem. Pod Siewierzem drzewa były pokryte białym pyłem z cementowni. Przykryte nim były też zielone pola. To piętno tych okolic. W bajkach pojawia się symbol wyschniętej studni, umarłego drzewa, ludzi zmienionych w kamienie. To nie bajki. To jest opowieść o życiu i o psychice zbiorowej. Może to właśnie nasz czas? Nikt tego nie chce słuchać. Na tej drodze nie ma śladów życia, ale są symbole. One nas prowadzą w chwilach, kiedy władza daje nam wybór, a nie ma wyboru.
Zostałem pomówiony o zdradę stanu ze względu na mój idealizm. To on teraz mierzy czas! Łudzi mi się życie, widzę i czuję jak tam, na wolności, trawa sobie rośnie. Co będzie jak odsiedzę wyrok? Czy znowu powołają mnie do wojska i zapuszkują jak odmówię? Myślę – patrząc na blaszany dach ciemno musztardowej suki na czterech kołach.
Podjechaliśmy tuż pod więzienie. Przed moim autem otwiorzyła się olbrzymia brama więzienna. Wjechaliśmy do środka i poczułem, że nie ma nadziei. Więzień Kolumb, a nie były aresztant, został dostarczony do Zakładu Karnego na odsiadkę. Czuję ten czas intensywnie. Nie uciekam.
Wchodzę do nowego kręgu piekła i w nowy rytm. Piekło jest zawsze nowe i innowacyjne w kwestiach zła. Więzienie wewnątrz sprawia wrażenie rozległych koszar otoczonych wysokim murem. Wokół murów pustka. Czyżby, mieszkańców wysiedlono?
Z wewnętrznej alei na wzniesieniu widać całą strukturę mojego miejsca odosobnienia. Struktura składa się z 3 części. Po prawej ręce budynki administracyjne i gospodarcze, kwietniki ładne, bo w socjalistycznym porządku. Tak jest pewno dlatego, że to pod te zachodnie delegacje z ONZ. Komuchy chcą pokazać, że prawa człowieka są w Polsce przestrzegane. Ktoś powiedział, że to pokazowy ośrodek dla delegacji Czerwonego Krzyża oraz ONZ. Mówią, że przywozi się tutaj zachodnie delegacje, aby udowadniać piętno realnego humanizmu w tym stanie wojennym. Humanizm był i to mnie zdumiało. Więźniowie polityczni nie są tutaj represjonowani, tylko uwięzieni. Myślę, że podobnie było z obozem w Auschwitz i z Teresinstadt w filozofii państwa terroru. Czasy inne jednak, Polacy bardzo nieżyciowi, aby skonstruować taki Auschwitz albo też Teresinstadt. Nie miałem prawa tak porównywać, ale kojarzyło się jedno z drugim mimowolnie! Małe, łagodne TeresinStadt na schodach dyktatury stanu wojennego.
W strukturze więzienia można było wyróżnić zamek przedni, tylny oraz śródmieście. To były dwa więzienia skonstruowane razem jak średniowieczny zamek (znaczy pomysł był prastary, ale architektura była stalinowska). Z lewej strony od głównej alei więziennej znajdowało się więzienie z lżejszym rygorem. Ono było przeznaczone dla inspekcji ONZ. Drugie więzienie wewnętrzne, znajdowało się na wprost od nitki głównej alei. Odgrodzone było od całości więzienia kolejnym wewnętrznym murem. To był system cebuli. Z czasem dowiedziałem się, że siedzą w nim głównie kierowcy, synowie aparatczyków na długich wyrokach. Była to elita. Wielu z nich było pieszczochami systemu. Niejeden po pijaku rozjechał kogoś na drodze. Po lewej stronie rozciągało się moje więzienie. Składało się z kilkunastu płaskich baraków. W baraku było 10 cel, pięć po każdej stronie korytarza. Oprócz tego był pokój Starszego Baraku i zawsze zamknięta świetlica z nadajnikiem TV dla wybitnie zresocjalizowanych więźniów. Każda cela była 12 osobowa. 6 piętrowych łóżek organizowało przestrzeń każdej celi. Każdy barak był z zewnątrz zamykany kratą na noc przez strażnika.
W czasie dnia kratę otwierał z wczesnego rana strażnik. To było konieczne ze względu na grupę Ceglarzy. Oni startowali do roboty przymusowej już o piątej. Wpuszczał i wypuszczał nas Starszy Baraku. To był zawsze jakiś zasłużony złodziej. Warunki były południowoamerykańskie. Daleko od domostw, wokół baraków strażnicze wieże z karabinami. Psy biegały w strefie zero. To strefa pomiędzy murem, a drutem kolczastym. Tutaj można wyć i krzyczeć do woli, jest pustka. Płaskie jasne baraki rozrzucono łańcuszkiem wzdłuż muru w solidnej odległości. Mur był oddzielony od baraków szerokim pasem betonu i trawy. Widać było, duże auto ciężarowe wraz z Atandą lub plutonem wojska mogło szybko przejechać wokoło więzienia. W środku tego obszaru, ale raczej w tyle, za chodnikowymi drogami i kwietnikami znajdowała się więzienna szkoła zawodowa. W budynku szkoły był psycholog, pani nauczycielka, resocjalizator i lekarz. Na dolnym segmencie i od lewej strony od wejścia skraju barakowego łańcuszka była więzienna biblioteka, pralnia, szwalnia oraz fryzjer.
Inną część więzienia stanowiła kuchnia i zaplecze administracyjne. Kuchnia z olbrzymią betonową jadalnią była umieszczona w budynkach administracyjno gospodarczych. To była oddzielna część. Nikt sobie tam nie mógł wejść ot tak. Cały kosmos był zatem jak na dłoni. Świat tutaj jest surowy i prosty – mówiono. Jak idziesz do lekarza, to przepisuje jedynie tabletki na grzybicę i mówi:
– Co kurwa? Więzień symuluje? No, wracać do pracy. – I się wraca.
Praca jest ulgą, zbawieniem i macht frei. Ciężarowe stary wożą nas więźniów do kamieniołomów, cegielni i do budowy dróg. Wieczorem więźniowie wracają. Cieszą się, że minął jeden dzień. Wychodzą sznurkiem z ciężarowych samochodów niosąc małe zawiniątka pod pachami. Chleb, szampon, butelkę mleka. Kontrola jest szczegółowa. Wszyscy są tak samo ubrani – fioletowo-granatowe drelichy z napisem – Zakład Karny Wojkowice – na plecach. W wypadku odmowy pracy bez uzasadnienia, miejscem na leczenie wszelkich przypadłości jest karna izolatka.
Głód i dieta pomagają szybko wyzdrowieć. Młode organizmy bronią się dobrze. Jak ktoś nie jest w stanie wytrzymać, jest zawsze wyjście na zewnątrz. Śmierć samobójcza lub ucieczka poprzez mur. Jako więźniowie z nowego transportu, pierwsze tygodnie spędziliśmy pod obserwacją. Wywożono nas w miejsca pod specjalnym nadzorem, znaczy na stadion. Testowano nas czy nie chcemy gdzieś uciec. A ucieczki były częste. Czasami tam i z powrotem. Były takie, że więźniowie uciekli, a potem ze strachu próbowali wracać do celi przez mury.
W sierpniu 1983 roku załapałem się na kompanię pracy przy żniwach. Praca w PGR-erze była przygotowaniem do przymusowej pracy w cegielniach, kopalniach i drogówkach. Dowiedziałem się o tym później. Wiezień musiał stać się więzieniem samego siebie, aby był zdatny do pracy. PGR to był taki system wypuszczania więźnia w kolejne pierścienie bezpieczeństwa. Oni tak stopniowali system kontroli więźnia. Przygotowywano nas w ten sposób do pracy na zewnątrz. To było wyróżnienie. Od zabijania czasu pod celą można zwariować.
W pierwszym pierścieniu kontroli więźnia było zadanie obierania kartofli i przerzucanie węgla w więziennej kuchni z tyłu działu zaopatrzenia. To pierwsze dwa tygodnie i jeden mur mniej. Strażnicy i tak sterczeli na wieżyczkach. Potem wywozili nas na pobliski stadion i obserwowali czy żaden nie ucieknie. Tam był jeszcze jeden mur mniej i następne dwa tygodnie. Na końcu wywozili nas do karnej pracy na wolnościówkę.
Pojawialiśmy się w pobliskim PGR-erze rano przywożeni więziennym starem. Kierownik PGR-u litował się nad nami. Wystawiał nam 2 bańki ze świeżym, krowim mlekiem na środku podwórza. Piłem je. To był raj. Zrozumiałem jego smak pierwszy raz. Dopiero poprzez krajobraz smaku mleka z karnego PGR zrozumiałem kim jestem i co mnie ochroni. Ziemia!
Jak strażnik dał się przekonać, skakało się czasem do drzew owocowych na bok. On dawał nam trzy minuty, a my jemu trzy paczki papierosów „Sport”. Barter był prosty, minuta za kartonik. Strażnik miał papierosy, był to towar bardzo deficytowy. Strażnik wypuszczał dwie osoby. Delegacja! Zrywaliśmy w te 3 minuty we dwójkę w porywie radości śliwki, jabłka, gruszki. Pakowaliśmy w więzienne kurtki lub w związane na ramiączkach białe, więzienne podkoszulki. Było w tym szaleństwo nagle uwolnionych od więzienia dłoni. Szły do owoców i drzew jak rwące potoki. Drzewa tryskały owocem, sokiem, moim pragnieniem lata. Smak kradzionych jabłek był boski. Smakował jak obszar od gór polskich do samego polskiego morza. Taka przestrzeń w ustach, jak niekontrolowany seks. Pierwszy raz w życiu tak zrywałem owoce, tak świeże piłem mleko i tak odczuwałem pełnię, wolność smaku i natury wokół. To był dar, jak na moje puszkowanie i bunt. Był w tym czas i przestrzeń razem.
Żegnałem się z płodnością ziemi, jak już siedzieliśmy w więziennej budzie w czasie drogi powrotnej. Przypominało mi to dziadka Roberta i jego opowieść. To było takie opowiadanie, że niepodległość jest jak ziemia, a ziemia jest jak niepodległość.
Rodzina nasza była duża, sześcioro dzieci. Matka pracowała jako majster budowlany. Dziadek Robert przychodził do nas w niedzielę i zabierał nas na wander, znaczy na śląskie wędrowanie. Wołałem go w myślach Dziadke, po to, aby go odróżnić od wszystkich innych dziadków.
Zabierał nas do krainy duchów i przodków. Ubierał się do tego w kapłańskie szaty, znaczy w kapotę z brunatno zielonego grubego drelichu i podobne gacie. Kapota była wyprana deszczami, słońcem i zachodnim wiatrem. Była jak pory roku pisane w moich atlantowskich lasach.
Szliśmy na wander wzdłuż płotu umarłego stadionu górniczego. Płot był ze stalowych prętów. Pamiętam tę drogę. Idąc przesuwałem palcami po metalu prętów, aż w palcach pojawiał się prąd. Potem dalej do starego dworca PKP. Tam przechodziliśmy obok kozy, wymalowanej u szczytu plafonu przydworcowego kasyna. Koza była przedwojenna, piła mocne, księżycowe piwo.
Ziemia pod nowym-starym tyskim browarem należała kiedyś do moich pradziadków. To znaczyło tyle, że jesteśmy stąd i mieliśmy prawo do wandrowania tutaj.
Szliśmy dalej w lasy i łąki oddychać przestrzenią. Dziadke Robert brał bańkę z pomidorami, ogórkiem kwaszonym, chlebem cienko smarowanym smalcem, obłożonym cieniutko krojoną kiełbasą. Szliśmy w Atlanowe lasy, w otchłań, czerwoną lub czarną drogą. Szliśmy w zapachy lata lub gorzko-cierpkiej jesieni, palonej trawy lub to osikanego szczawiu.
Dziadke Robert nigdy nie mówił Polak, Niemiec, Żyd. Nigdy nie padło z ust słowo nacjonalizm, ani takie, co wykluczało innych z dziedzictwa lasu. Robert Cipa był orłem i wilkiem. Ramionami i skrzydłami kapoty z drelichu szeroko zataczał przestrzenie. Robił kręgi i bezgłośnie po atlantowsku mantrował:
– To Twoje mój Synek. To zawsze będzie Twoje. Synek, du Kunde, du Lojfer.
To moje! Boże! Jak ja wypełniam się! To moje! To więzienie jest moje? Ten PGR jest mój! Świat jest mój! Wolność pełna słońca i strudzona, o ustach spierzchniętych z gorąca jest mną. Ziemia jest sierpniowa, płodna, a ja jestem jej częścią!
Poprzez PGR darowano mi tajemnicę ucieczki przed totalitarnym systemem. Uciekało się przez i za pomocą sił natury. To jest istota świata.