Ewa Mazurek
Co kilka miesięcy nawiedza mnie silna pokusa odwiedzenia londyńskiego Muzeum Narodowego- National Gallery. Zbiory muzeum są po prostu przepyszne! Znajduje się tam kilka spośród moich ulubionych obrazów. Wchodzę do budynku i rozpoczynam wędrówkę po salach. Powoli narasta podniecenie.
Pierwszy dłuższy postój wypada przy Kupidzie skarżącym się Wenus Lucasa Cranacha Starszego. Przypatruję się im w skupieniu, biorę kilka głębokich oddechów i przechodzę dalej. Następnie w szczery podziw wprawia mnie Święty Jerzy i smok Paolo Ucello. Obraz niezwykle harmonijny, soczysty, baśniowy. Po skórze przebiegają mi dreszcze. Drżąc lekko, spiesznym krokiem, udaję się pokłonić małżonkom Arnolfini pędzla Jana van Eycka. Na dłuższą chwilę przykuwa mnie ten obraz, wzrokiem jak szperaczem wślizguję się w jego zakamarki, przepatruję kąty i za każdym razem odkrywam jakiś szczegół, który w niebywały sposób uchodził do tej pory mojej uwagi. Napatrzywszy się do woli, stąpając na paluszkach, zakradam się po cichutku do odpoczywających Wenus i Marsa Botticellego, znieruchomiałych po uprzednich igraszkach. Oddycham po cichu by nie zmącić ich spokoju i nie narazić się na gniew wyrwanego ze snu Marsa. Nie będę im przeszkadzać, niech się sobą nacieszą.
Odwiedzam też Gryzeldę, bohaterkę ostatniej opowieści wchodzącej w skład Dekameronu Giovanniego Bocaccio. Autor dzieła nie jest znany z imienia i nazwiska, nazywany po prostu Mistrzem Historii o Gryzeldzie. Gryzelda mieszka na trzech panelach, obrazujących przebieg jej życia. Tym razem jednak odnajduję tylko jeden panel- środkowy. Postanawiam przeprowadzić śledztwo. Co się stało z Gryzeldą? Gdzie jest część pierwsza i trzecia? Wypytuję panią pilnującą salę, ale niestety nie wie. Dziwi się- ‚przecież to część tryptyku, jak można eksponować tylko fragment’? Pewnie pozostałe obrazy poddawane są aktualnie konserwacji- stawiamy zgodnie diagnozę i w ten sposób uspokajamy się wzajemnie.
Nagle zdaję sobie sprawę z istnienia czasu- bo choć wiem, że tak naprawdę czasu wcale nie ma, administracja muzeum nie jest tego faktu świadoma i obiekt jest zamykany o godzinie szóstej wieczorem, a zwiedzający uprzejmie, acz stanowczo, żegnani. Muszę się spieszyć, obejrzałam dopiero znikomą część zbiorów, a czasu do zamknięcia coraz mniej. Przyspieszam kroku, niemal przebiegam przez salę mieszczącą obrazy Rubensa. Później, później tu wrócę- mówię sobie. Zmieniam skrzydło budynku, wchodze do impresjonistów i wpadam na tygrysopodobnego stwora Henri Rousseau. Odbijam się spojrzeniem od ściany i już jestem przy van Goghu. Tłok tam straszny, później wrócę. Przyspieszam jeszcze bardziej i już nie ja na obrazy, lecz to obrazy na mnie wpadają, stadami- pod dowództwem ich twórców. Cezanne, Pissarro, Gauguin, Seraut, Monet, Renoir, Vuillard, Manet prowadzą szeregi swoich dzieł. Pędzą na mnie swoje armie, tłoczą się, pchają i napierają – tańcząc i skacząc przed moim oczami wciągają mnie w swój magiczny świat. Pląsamy razem, niepomni otacającej nas ciżby ludzkiej. Coraz szybciej i szybciej. Jest bosko!
Z transu wyrywa mnie nagle głos dobiegający z głośnika, proszący odwiedzających o opuszczenie budynku. O nie!!! To już koniec… Trzeba powrócić do rzeczywistości. Jaka szkoda! Mogłabym spędzić tu jeszcze wiele godzin. Niechętnie udaję się w kierunku wyjścia, plączę się po salach, próbując ogarnąć wzrokiem mijane obrazy, pochwycić jak najwięcej, dokarmić się jeszcze choć okruchami. I ku mojemu szczeremu zdumieniu odkrywam nagle, że po raz pierwszy w życiu zachwycają mnie dzieła Turnera i Gainsborough. Nigdy bym się tego po sobie nie spodziewała… Cóż, nie tylko świat podlega ciągłej przemianie- ja również.