Piotr Jastrzębski
Fragmenty książki „Utwory żebrane. Powrót z dna”
Wstęp
Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię kilkanaście lat temu, zapewne pomyślałbym, że konfabuluje. A już na pewno koloryzuje. Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku, w środku Europy, nowoczesnym centrum światowej cywilizacji. A tu nagle dziewiętnastowieczna opowieść wyjęta żywcem z południowoamerykańskich slumsów czy brazylijskich faweli.
Może właśnie dlatego złośliwy los postanowił sprawić mi taką niespodziankę, abym i ja, niedowiarek, na własnej skórze poczuł smak życia na marginesie. Żebym empirycznie poznał głód w jego wszystkich możliwych wariantach i codziennie jak mantrę odmieniał go we wszystkich przypadkach. Podobnie jak chleb. Mianownik: kto? co? głód, dopełniacz: kogo? czego? chleba itd. Wiem już, czym jest i jak działa paraliżująca, beznadziejna i tępa apatia. Jak skutecznie uniemożliwia ucieczkę z tego koszmaru. Coraz bardziej powszechnego, a coraz mniej zauważalnego. Dotyka on coraz liczniejszych. Na razie w ciszy. Nędza milczy, bo nędza bardzo się wstydzi.
Nie wiem, czy moje doświadczenia będą jakimś ostrzeżeniem. Przestrogą dla tych wszystkich pewnych siebie i zadowolonych z życia „ludzi sukcesu”. Mało mnie to obchodzi. Moją rolą jest jedynie zrelacjonowanie zjawiska i opisanie sytuacji, jakich byłem świadkiem i w jakich uczestniczyłem. Nie jest to jednak powieść sensacyjna czy przygodowa, nie jest to także łotrzykowska ballada chodnikowa. To rodzaj dziennika, pamiętnika. To bardzo osobiste, a wręcz intymne wyznanie; to neurotyczne zapiski z lęku, opis bezsilności, świadectwo znieczulicy i próba wytłumaczenia sobie i bliskim motywów tego, co być może nastąpi. To zderzenie dwóch punktów odniesienia. Różnice postrzegania, ale z diametralnie innego punktu. To próba znalezienia odpowiedzi na bardzo proste pytanie o to, jaki tak naprawdę jest świat. I który z nich jest bardziej prawdziwy. Ten kolorowy, czy też ten szary?
A jeśli ktoś po tej lekturze zorientuje się, że margines jest tuż za rogiem, wykluczenie czai się za drzwiami, dno jest bliżej, niż się wydaje, a nędza tylko czeka, by złożyć niezapowiedzianą wizytę, ma znikomą szansę jakoś temu zapobiec. Może się jedynie przygotować. Tak aby skutki upadku były jak najmniej dokuczliwe.
Na zmianę naszego losu już nie liczę, nie wierzę w systemowe rozwiązania, które cudownie odmienią życie. To nie jest odległy i nierealny kosmos — to rzeczywistość. Ja też kiedyś butnie twierdziłem: mnie to nie dotyczy. Życie jednak boleśnie zweryfikowało ten pogląd.
Będąc już na samym dnie usłyszałem od jednego z kompanów: „Bezdomność i więzienie może dopaść każdego, niezależnie od stanu posiadania, wykształcenia czy pozycji zawodowej lub społecznej. Trzeba być zaślepionym idiotą, by się tego zarzekać”. Ja byłem takim idiotą. Zorientowałem się, gdy było już za późno.
Żyjemy na dnie, w społecznym rynsztoku, w humanitarnej kloace dobrobytu, gdzie straciwszy już wszystko, co tylko człowiek może stracić, desperacko usiłujemy utrzymać się przy życiu. Przynajmniej w sensie czysto biologicznym. Bo w medycznym to już jest fizyczna agonia ciała i psychiczna wegetacja duszy. Nafaszerowana beznadziejnym bólem. Bólem istnienia, który w desperacji usiłujemy uśmierzyć podłym alkoholem i równie podłymi narkotykami. Początkowo nawet się udaje. Utrzymujemy się przy życiu tylko po to, aby pewnego dnia ze sobą skończyć. Gdy ból duszy osiągnie apogeum, gdy już nic nie jest w stanie go ukoić, sznurek wydaje się wybawieniem.
Nędzarze. Zostaliśmy przeżuci, przeżarci, strawieni, wydaleni, wypluci i zapomniani. Przerwane kariery, życiowe katastrofy, koszący lot, pikowanie i upadek na dnie. A wszystko to w wyniku jednej lub kilku nieprzemyślanych decyzji, pechowego zbiegu okoliczności. Serii błahych niepowodzeń, nadmiernej wiary w innych oraz naiwnej ufności.
Sięgając pamięcią do archiwum wspomnień, nie jestem w stanie odnaleźć tego pierwszego, tragicznego kroku, który zapoczątkował mój proces upadku. Pewnie niewielu potrafi precyzyjnie go wskazać. Nasza porażka jest sumą tych pozornie błahych i mało znaczących kroków. Lekki pech, drobne złośliwości otoczenia. Nie, niekoniecznie wszystko wali się w wyniku jednego silnego „trzęsienia ziemi”. Czasem to delikatne szarpnięcia, drobne błędy. W dobrej wierze zignorowane lub wzięte za głupi żart, za dobrą monetę. To, co już się raz zawaliło, drugi raz nie runie. Gruzy to najmocniejsza, najstabilniejsza i najbardziej trwała konstrukcja. Gruzy już się nie rozsypią.
Perfidne intrygi dawnych znajomych. Zawistnych i zazdrosnych przyjaciół, za których wcześniej niejeden z nas dałby sobie obciąć rękę. Gdyby tak się stało, to na dnie spotykałbym samych jednorękich. W większości to nie patologie sprowadziły nas tutaj, ale pasmo porażek, brak wsparcia od tych, którym ufaliśmy. Nikt bowiem nie zdradza tak jak najbliższy przyjaciel. Jemu najłatwiej przychodzi wbić nóż w plecy po to jedynie, by zająć nasze stanowisko, uwieść żonę lub męża. Każdy przypadek tutaj jest wprawdzie inny, ale schematy powtarzają się z przerażającą częstotliwością. Z matematyczną wręcz regułą. Koszmarną regułą absurdu.
Tak zwykle zaczyna się katastrofa każdego z nas. Katastrofa lotu nazywanego szczęśliwym, udanym i poukładanym życiem.
O kant dupy
Jak kraść, by się tego nie wstydzić? Czy to w ogóle możliwe? Tak, jeśli się tylko kradnie skutecznie.
Imperatyw kategoryczny Kanta jednoznacznie definiuje kradzież – bez względu od jej motywów i okoliczności. Inaczej mówiąc kradzież pozostaje kradzieżą, niezależnie czy rąbniemy z głodu chleb w hipermarkecie, oskubiemy sejm rozliczając fikcyjną kilometrówkę, czy przewalimy kilka baniek na bankowych lub podatkowych machlojkach.
Jestem przekonany, że każdy, kto chociaż raz poczuł głód, i nie była to głodówka terapeutyczna, dopuścił do siebie przynajmniej myśl, żeby rąbnąć coś do żarcia. Większość z pewnością to zrobiła. Ilu płonęło potem żarem wstydu? Myślę, że nieliczni. Głód bowiem nie ma ambicji – jak powiedział Seneka Młodszy. Tym nielicznym, którym wciąż spędza to sen z powiek, proponuję zmianę definicji. Należy usankcjonować kradzież konieczną – jako formę obrony życia. Niekonwencjonalny sposób zaspokajania potrzeb. Taka nowa, wolnorynkowa awangarda uczciwości.
Ładnie to wykombinowałem. Wniosek – jak już życie zmusi Cię, by kraść, to zrób to tak, żeby nie złapali.
Najprościej oczywiście jest wejść do sklepu, rozejrzeć się i zdecydowanym, szybkim ruchem schować coś pod kurtką. Sposób mało wyrafinowany, bardzo ryzykowny i dla ludzi o słabych nerwach raczej nie do przeskoczenia. Podzielę się więc kilkoma bardziej subtelnymi metodami, które wypracowałem na własny użytek. Skuteczne, sprawdzone i testowane we wszelkich niemalże warunkach. Wymagają one jednak pewnej dozy bezczelności.
Pierwszy – sportowy. Od lat – od kiedy tylko pamiętam – kupując bułki w markecie, pakuję do siatki jedenaście sztuk. Przy kasie ekspedientka pyta (standardowo), ile bułeczek? Odpowiadam, patrząc jej prosto w oczy: dziesięć. Ona liczy w skupieniu i nabija na kasę… dziesięć. Poważnie, za każdym razem, a ja zdycham ze śmiechu. Robię tak niezależnie od tego, ile mam pieniędzy i czy potrzebuję tę jedną bułkę, czy nie. Po prostu notorycznie sprawia mi to radochę. A od teraz beka będzie tym większa, że po publikacji tego tekstu nadal będę tak robił, i nadal kasjerowi lub kasjerce rachunek wyjdzie taki jak zasugeruję. No tak, ale jedna bułka nikogo raczej nie uratuje.
Drugi sposób jest bardziej konkretny. Przy okazji robienia zakupów, nawet najdrobniejszych – jeden chleb lub dwie cebule – wrzucamy do koszyka niewielki, lecz stosunkowo kosztowny przedmiot, typu maszynka do golenia lub depilacji. Ale taka z górnej półki. Wcześniej trzeba pozrywać z niej wszelkie opakowania i naklejki. Przy kasie zapytają: a to, to co? Wtedy również patrząc jej w oczy odpowiadamy: oj musiało mi wypaść z kieszeni. Co wtedy robi ekspedientka? Wręcza nam ów przedmiot. Serio – testowałem.
Trzeci sposób jest najbardziej bezczelny, najbardziej skuteczny i najbardziej wydajny. W markecie obok wynajdujemy paragon z datą i godziną jak najbardziej zbliżoną. Jest ich do cholery – zaryzykuję nawet twierdzenie, że można precyzyjnie dobrać do potrzeb. Załapaliście już? Na bezczelnego pakujemy do siatki to wszystko co jest na paragonie. Ważne, żeby siatka była w koszyku. Przy kasie zapytają naturalnie co to i skąd, wtedy odpowiadamy, że ze sklepu obok i na dowód pokazujemy paragon. Mogą marudzić, że są specjalne szafki, schowki itp. wtedy trzeba udawać głupka, nieobcującego na co dzień w wysokich sferach marketów. Możemy nawet sami ustawić się bardzo nisko w poziomie towarzyskiego obycia, którego miarą jest znajomość arkanów miejskich zakupów. Tak, by sprzedawca poczuł wyższość. Wzrośnie kubatura jego ego i tym samym spadnie czujność. Pracownik marketu, z uzasadnionym poczuciem wyższości przełoży ją obok siebie.
Co jest jednak w tym wszystkim najważniejsze – „zakupy” ominą bramkę i jeśli były tam jakieś zabezpieczenia, to nie zapiszczą.
Przed każdą taką akcją dobrze jest się wyluzować niewielką ilością alkoholu. Nie wolno jednak przesadzać.
Podczas jednej z transcendencji postanowiłem skoczyć do sklepu po flaszkę. Byłem jednak trochę wstawiony. Bardziej niż trochę. Tak naprawdę byłem naprany jak cholera, nie wiem jakim cudem w ogóle udało mi się trafić w drzwi. I nie dość, że zamiast flaszki podpierdzieliłem danonka, to jeszcze mnie, ku..a, złapali.
Na dzisiaj wystarczy – tyle mogłem zaryzykować. Resztę patentów zachowam na razie dla siebie.
Szanowny Panie Emanuelu, nigdy bym nie przypuszczał, że ośmielę się coś takiego napisać, ale ten Pański imperatyw – to o Kant dupy. Kategorycznie.
Ostatni rozdział
Do alkoholu i narkotyków
To pierwszy i ostatni list, jaki do Was piszę. Towarzyszyłyście mi przez większość mojego życia. Dawałyście radość, siłę, spokój i ukojenie. Byłem tak pochłonięty zachłannym braniem tego szczęścia, że nawet nie zauważyłem wystawionego mi później rachunku.
Za radość płaciłem smutkiem, za spokój — lękiem, za nadzieję — rozczarowaniem, za siłę — słabością. Najdroższe zaś było szczęście, bo kosztowało koszmar. Już o napiwku nie wspomnę.
Jesteśmy więc kwita, odchodzę bez długu. Wiem, w moim przypadku brzmi to trochę dziwne. Dotychczas pozostawiałem za sobą jedynie długi, niesmak i rozczarowanie. Jak pisał Hłasko, prawdziwy mężczyzna odchodzi pozostawiając za sobą jedynie nieuregulowane rachunki.
Żegnając się z wami, żegnam się ze swoim alter ego, z ucieleśnionym wyobrażeniem siebie. Odchodząc od was, dam komuś szczęście, a może nawet sam go doświadczę. Takiego dawanego, nie kupowanego, takiego prawdziwego, a nie złudzenia.
Piszę ten list, choć nie zasługujecie nawet na SMS-a. Miałem ochotę odejść bez słowa, jak zwykle to robię. Pewnie nie raz się jeszcze spotkamy, pomachacie mi ze sklepowych półek, z witryny aptek, zobaczę Was również w uśmiechu dilerów. Ja jednak się nie odkłonię, znam wasze metody i obietnice. W końcu ćwierć wieku spędziliśmy razem. Ponownie nie dam się uwieść. Nie szukajcie mnie więc. Już dla Was nie istnieję. Idę dalej. Żegnajcie.