Smak życia na marginesie

Piotr Jastrzębski
Fragmenty książki „Utwory żebrane. Powrót z dna”

Gely Korzhev – „Wstań, Iwan!” (1995)

Wstęp

Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię kilkanaście lat temu, zapewne pomyślałbym, że konfabuluje. A już na pewno koloryzuje. Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku, w środku Europy, nowoczesnym centrum światowej cywilizacji. A tu nagle dziewiętnastowieczna opowieść wyjęta żywcem z południowoamerykańskich slumsów czy brazylijskich faweli.

Może właśnie dlatego złośliwy los postanowił sprawić mi taką niespodziankę, abym i ja, niedowiarek, na własnej skórze poczuł smak życia na marginesie. Żebym empirycznie poznał głód w jego wszystkich możliwych wariantach i codziennie jak mantrę odmieniał go we wszystkich przypadkach. Podobnie jak chleb. Mianownik: kto? co? głód, dopełniacz: kogo? czego? chleba itd. Wiem już, czym jest i jak działa paraliżująca, beznadziejna i tępa apatia. Jak skutecznie uniemożliwia ucieczkę z tego koszmaru. Coraz bardziej powszechnego, a coraz mniej zauważalnego. Dotyka on coraz liczniejszych. Na razie w ciszy. Nędza milczy, bo nędza bardzo się wstydzi.

Nie wiem, czy moje doświadczenia będą jakimś ostrzeżeniem. Przestrogą dla tych wszystkich pewnych siebie i zadowolonych z życia „ludzi sukcesu”. Mało mnie to obchodzi. Moją rolą jest jedynie zrelacjonowanie zjawiska i opisanie sytuacji, jakich byłem świadkiem i w jakich uczestniczyłem. Nie jest to jednak powieść sensacyjna czy przygodowa, nie jest to także łotrzykowska ballada chodnikowa. To rodzaj dziennika, pamiętnika. To bardzo osobiste, a wręcz intymne wyznanie; to neurotyczne zapiski z lęku, opis bezsilności, świadectwo znieczulicy i próba wytłumaczenia sobie i bliskim motywów tego, co być może nastąpi. To zderzenie dwóch punktów odniesienia. Różnice postrzegania, ale z diametralnie innego punktu. To próba znalezienia odpowiedzi na bardzo proste pytanie o to, jaki tak naprawdę jest świat. I który z nich jest bardziej prawdziwy. Ten kolorowy, czy też ten szary?

A jeśli ktoś po tej lekturze zorientuje się, że margines jest tuż za rogiem, wykluczenie czai się za drzwiami, dno jest bliżej, niż się wydaje, a nędza tylko czeka, by złożyć niezapowiedzianą wizytę, ma znikomą szansę jakoś temu zapobiec. Może się jedynie przygotować. Tak aby skutki upadku były jak najmniej dokuczliwe.

Na zmianę naszego losu już nie liczę, nie wierzę w systemowe rozwiązania, które cudownie odmienią życie. To nie jest odległy i nierealny kosmos — to rzeczywistość. Ja też kiedyś butnie twierdziłem: mnie to nie dotyczy. Życie jednak boleśnie zweryfikowało ten pogląd.

Będąc już na samym dnie usłyszałem od jednego z kompanów: „Bezdomność i więzienie może dopaść każdego, niezależnie od stanu posiadania, wykształcenia czy pozycji zawodowej lub społecznej. Trzeba być zaślepionym idiotą, by się tego zarzekać”. Ja byłem takim idiotą. Zorientowałem się, gdy było już za późno.

Żyjemy na dnie, w społecznym rynsztoku, w humanitarnej kloace dobrobytu, gdzie straciwszy już wszystko, co tylko człowiek może stracić, desperacko usiłujemy utrzymać się przy życiu. Przynajmniej w sensie czysto biologicznym. Bo w medycznym to już jest fizyczna agonia ciała i psychiczna wegetacja duszy. Nafaszerowana beznadziejnym bólem. Bólem istnienia, który w desperacji usiłujemy uśmierzyć podłym alkoholem i równie podłymi narkotykami. Początkowo nawet się udaje. Utrzymujemy się przy życiu tylko po to, aby pewnego dnia ze sobą skończyć. Gdy ból duszy osiągnie apogeum, gdy już nic nie jest w stanie go ukoić, sznurek wydaje się wybawieniem.

Nędzarze. Zostaliśmy przeżuci, przeżarci, strawieni, wydaleni, wypluci i zapomniani. Przerwane kariery, życiowe katastrofy, koszący lot, pikowanie i upadek na dnie. A wszystko to w wyniku jednej lub kilku nieprzemyślanych decyzji, pechowego zbiegu okoliczności. Serii błahych niepowodzeń, nadmiernej wiary w innych oraz naiwnej ufności.

Sięgając pamięcią do archiwum wspomnień, nie jestem w stanie odnaleźć tego pierwszego, tragicznego kroku, który zapoczątkował mój proces upadku. Pewnie niewielu potrafi precyzyjnie go wskazać. Nasza porażka jest sumą tych pozornie błahych i mało znaczących kroków. Lekki pech, drobne złośliwości otoczenia. Nie, niekoniecznie wszystko wali się w wyniku jednego silnego „trzęsienia ziemi”. Czasem to delikatne szarpnięcia, drobne błędy. W dobrej wierze zignorowane lub wzięte za głupi żart, za dobrą monetę. To, co już się raz zawaliło, drugi raz nie runie. Gruzy to najmocniejsza, najstabilniejsza i najbardziej trwała konstrukcja. Gruzy już się nie rozsypią.

Perfidne intrygi dawnych znajomych. Zawistnych i zazdrosnych przyjaciół, za których wcześniej niejeden z nas dałby sobie obciąć rękę. Gdyby tak się stało, to na dnie spotykałbym samych jednorękich. W większości to nie patologie sprowadziły nas tutaj, ale pasmo porażek, brak wsparcia od tych, którym ufaliśmy. Nikt bowiem nie zdradza tak jak najbliższy przyjaciel. Jemu najłatwiej przychodzi wbić nóż w plecy po to jedynie, by zająć nasze stanowisko, uwieść żonę lub męża. Każdy przypadek tutaj jest wprawdzie inny, ale schematy powtarzają się z przerażającą częstotliwością. Z matematyczną wręcz regułą. Koszmarną regułą absurdu.

Tak zwykle zaczyna się katastrofa każdego z nas. Katastrofa lotu nazywanego szczęśliwym, udanym i poukładanym życiem.

O kant dupy

Jak kraść, by się tego nie wstydzić? Czy to w ogóle możliwe? Tak, jeśli się tylko kradnie skutecznie.

Imperatyw kategoryczny Kanta jednoznacznie definiuje kradzież – bez względu od jej motywów i okoliczności. Inaczej mówiąc kradzież pozostaje kradzieżą, niezależnie czy rąbniemy z głodu chleb w hipermarkecie, oskubiemy sejm rozliczając fikcyjną kilometrówkę, czy przewalimy kilka baniek na bankowych lub podatkowych machlojkach.

Jestem przekonany, że każdy, kto chociaż raz poczuł głód, i nie była to głodówka terapeutyczna, dopuścił do siebie przynajmniej myśl, żeby rąbnąć coś do żarcia. Większość z pewnością to zrobiła. Ilu płonęło potem żarem wstydu? Myślę, że nieliczni. Głód bowiem nie ma ambicji – jak powiedział Seneka Młodszy. Tym nielicznym, którym wciąż spędza to sen z powiek, proponuję zmianę definicji. Należy usankcjonować kradzież konieczną – jako formę obrony życia. Niekonwencjonalny sposób zaspokajania potrzeb. Taka nowa, wolnorynkowa awangarda uczciwości.

Ładnie to wykombinowałem. Wniosek – jak już życie zmusi Cię, by kraść, to zrób to tak, żeby nie złapali.

Najprościej oczywiście jest wejść do sklepu, rozejrzeć się i zdecydowanym, szybkim ruchem schować coś pod kurtką. Sposób mało wyrafinowany, bardzo ryzykowny i dla ludzi o słabych nerwach raczej nie do przeskoczenia. Podzielę się więc kilkoma bardziej subtelnymi metodami, które wypracowałem na własny użytek. Skuteczne, sprawdzone i testowane we wszelkich niemalże warunkach. Wymagają one jednak pewnej dozy bezczelności.

Pierwszy – sportowy. Od lat – od kiedy tylko pamiętam – kupując bułki w markecie, pakuję do siatki jedenaście sztuk. Przy kasie ekspedientka pyta (standardowo), ile bułeczek? Odpowiadam, patrząc jej prosto w oczy: dziesięć. Ona liczy w skupieniu i nabija na kasę… dziesięć. Poważnie, za każdym razem, a ja zdycham ze śmiechu. Robię tak niezależnie od tego, ile mam pieniędzy i czy potrzebuję tę jedną bułkę, czy nie. Po prostu notorycznie sprawia mi to radochę. A od teraz beka będzie tym większa, że po publikacji tego tekstu nadal będę tak robił, i nadal kasjerowi lub kasjerce rachunek wyjdzie taki jak zasugeruję. No tak, ale jedna bułka nikogo raczej nie uratuje.

Drugi sposób jest bardziej konkretny. Przy okazji robienia zakupów, nawet najdrobniejszych – jeden chleb lub dwie cebule – wrzucamy do koszyka niewielki, lecz stosunkowo kosztowny przedmiot, typu maszynka do golenia lub depilacji. Ale taka z górnej półki. Wcześniej trzeba pozrywać z niej wszelkie opakowania i naklejki. Przy kasie zapytają: a to, to co? Wtedy również patrząc jej w oczy odpowiadamy: oj musiało mi wypaść z kieszeni. Co wtedy robi ekspedientka? Wręcza nam ów przedmiot. Serio – testowałem.

Trzeci sposób jest najbardziej bezczelny, najbardziej skuteczny i najbardziej wydajny. W markecie obok wynajdujemy paragon z datą i godziną jak najbardziej zbliżoną. Jest ich do cholery – zaryzykuję nawet twierdzenie, że można precyzyjnie dobrać do potrzeb. Załapaliście już? Na bezczelnego pakujemy do siatki to wszystko co jest na paragonie. Ważne, żeby siatka była w koszyku. Przy kasie zapytają naturalnie co to i skąd, wtedy odpowiadamy, że ze sklepu obok i na dowód pokazujemy paragon. Mogą marudzić, że są specjalne szafki, schowki itp. wtedy trzeba udawać głupka, nieobcującego na co dzień w wysokich sferach marketów. Możemy nawet sami ustawić się bardzo nisko w poziomie towarzyskiego obycia, którego miarą jest znajomość arkanów miejskich zakupów. Tak, by sprzedawca poczuł wyższość. Wzrośnie kubatura jego ego i tym samym spadnie czujność. Pracownik marketu, z uzasadnionym poczuciem wyższości przełoży ją obok siebie.

Co jest jednak w tym wszystkim najważniejsze – „zakupy” ominą bramkę i jeśli były tam jakieś zabezpieczenia, to nie zapiszczą.

Przed każdą taką akcją dobrze jest się wyluzować niewielką ilością alkoholu. Nie wolno jednak przesadzać.

Podczas jednej z transcendencji postanowiłem skoczyć do sklepu po flaszkę. Byłem jednak trochę wstawiony. Bardziej niż trochę. Tak naprawdę byłem naprany jak cholera, nie wiem jakim cudem w ogóle udało mi się trafić w drzwi. I nie dość, że zamiast flaszki podpierdzieliłem danonka, to jeszcze mnie, ku..a, złapali.

Na dzisiaj wystarczy – tyle mogłem zaryzykować. Resztę patentów zachowam na razie dla siebie.

Szanowny Panie Emanuelu, nigdy bym nie przypuszczał, że ośmielę się coś takiego napisać, ale ten Pański imperatyw – to o Kant dupy. Kategorycznie.

Ostatni rozdział
Do alkoholu i narkotyków

To pierwszy i ostatni list, jaki do Was piszę. Towarzyszyłyście mi przez większość mojego życia. Dawałyście radość, siłę, spokój i ukojenie. Byłem tak pochłonięty zachłannym braniem tego szczęścia, że nawet nie zauważyłem wystawionego mi później rachunku.

Za radość płaciłem smutkiem, za spokój — lękiem, za nadzieję — rozczarowaniem, za siłę — słabością. Najdroższe zaś było szczęście, bo kosztowało koszmar. Już o napiwku nie wspomnę.

Jesteśmy więc kwita, odchodzę bez długu. Wiem, w moim przypadku brzmi to trochę dziwne. Dotychczas pozostawiałem za sobą jedynie długi, niesmak i rozczarowanie. Jak pisał Hłasko, prawdziwy mężczyzna odchodzi pozostawiając za sobą jedynie nieuregulowane rachunki.

Żegnając się z wami, żegnam się ze swoim alter ego, z ucieleśnionym wyobrażeniem siebie. Odchodząc od was, dam komuś szczęście, a może nawet sam go doświadczę. Takiego dawanego, nie kupowanego, takiego prawdziwego, a nie złudzenia.

Piszę ten list, choć nie zasługujecie nawet na SMS-a. Miałem ochotę odejść bez słowa, jak zwykle to robię. Pewnie nie raz się jeszcze spotkamy, pomachacie mi ze sklepowych półek, z witryny aptek, zobaczę Was również w uśmiechu dilerów. Ja jednak się nie odkłonię, znam wasze metody i obietnice. W końcu ćwierć wieku spędziliśmy razem. Ponownie nie dam się uwieść. Nie szukajcie mnie więc. Już dla Was nie istnieję. Idę dalej. Żegnajcie.

Pierwszy krok z depresji i przeklęta pięćdziesiątka

Piotr Jastrzębski

Ilustracja: Artem Grigoryev

Stany depresyjne znam doskonale, dopadają mnie co jakiś czas przynajmniej od dwudziestu lat. Zawsze znienacka, wystarczy drobny impuls. Pierdoła. Tak też było i w tym przypadku. Kilka niefortunnych „zbiegów okoliczności” i świat się wyłączył. Wszystko żyło, a ja nie. Zasnąłem i spałem.

Uciekałem w sen jak do schronu – i tak po dwadzieścia, dwadzieścia dwie, trzy godziny na dobę, budziłem się zwykle koło pierwszej – drugiej w nocy – jedyny czas, gdy byłem w stanie planować najbliższy dzień. A gdy ponownie zasypiałem, po przebudzeniu nie byłem już taki rześki, a sam proces podnoszenia z łóżka, stanowił nie lada wyczyn. To i tak w miarę łagodna forma tej choroby. Przerabiałem ją w już wielu wariantach. Zwykle kończyło się albo szpitalem, albo próbą samobójczą.

Mimo składanych sobie obietnic, że dzisiaj już na pewno wyjdę, że wreszcie wyrwę się z tego marazmu. Skrzętnie przygotowany i wypielęgnowany nocą sprzęt – w postaci plecaka, odpowiedniego ubrania, mapy i kilku drobiazgów, akurat na dłuższą wędrówkę – leżał spakowany tuż obok. Po przebudzeniu spoglądałem z żalem i odrazą, a jeśli jakimś cudem, wykrzesałem z siebie maksimum determinacji i udawało się wstać, doczłapać do drzwi, zanim nacisnąłem klamkę to zrezygnowany natychmiast zawracałem do łóżka i natychmiast zasypiałem. Sen w tym momencie był zbawienny.

Wierzcie mi, wiem czym jest depresja z bezsennością w pakiecie. To dopiero koszmar. Nie mogę więc za bardzo też narzekać. Wydawało mi się, że już mnie nie dopadnie, że ten etap jest za mną. Miałem klika lat spokoju, aż jednak dopadł. Nie będę rozpisywał się o samej chorobie, robiłem to już tyle razy, że nie będę ponownie przynudzał.

I tak każdego dnia. Po dwóch, trzech godzinach intensywnych rozważań, z wyznaczeniem trasy na mapie, skrupulatnie przygotowanym planem – zasypiałem przekonany, że tym razem się uda, że choćby nie wiem co – wyjdę, tym, razem dam radę. Zwykle planowałem daleką, samotną wędrówkę zakończoną wizytą na strzelnicy w nieodległym Janowcu. Efekt, opisałem wyżej.

Impulsy

Jednym z tych powodów, było zdjęcie moich felietonów w jednej z gazety, z którą od lat współpracowałem – nie ukrywałem żalu, od lat zawsze o czasie, zawsze dodatkowo jakiś reportaż, nic mi za to nie płacili, więc mieli całkiem fajny pakiet.

Drugim impulsem jest mój osobisty system dziesiętny. Mam taki biorytmiczny algorytm pecha. Jest ściśle związany z pewną datą – zawsze, gdy przekraczam jedną z dekad swojego życia, wydarza się coś nienormalnego. Swojej dwudziestki nie pamiętam, ale gdy kończyłem trzydziestkę – kilka miesięcy wcześniej wróciłem z byłej Jugosławii, wcześniej relacjonowałem wojnę w Kosovie i Natowskie bombardowania Belgradu. Wspólnie z kolegą napisaliśmy książkę o tym konflikcie, wydało ją prestiżowe wydawnictwo i przestałem już pracować w tym zawodzie. Myślałem wtedy, że nigdy nie wrócę do opisywania świata. Nie byłem w stanie. Wszystko wydawało mi się banalne, niewarte uwagi, po doświadczeniach z Kosova wszystkie polskie „afery” i „aferki”, polityczne rozgrywki, wydawały się tak błahe, że nawet nie zwracałem na nie uwagi.

Do tego doszedł rozwód i rzuciłem się w szpony melanżu. Przez dziesięć lat imałem się różnych zajęć, jeździłem po świecie, handlowałem obrazami i zaczęło się coś układać. Nawet fajnie. Zbudowałem dom. Taki wymarzony, drewniany z bali, w pięknej okolicy – dokładnie między Kazimierzem Dolnym a Nałęczowem. Działka ogromna – sześćdziesiąt arów. Jednocześnie zacząłem powoli wracać do pisania. Napisałem nawet kryminał, ale go nie wydałem, a rękopis zgubiłem – szkoda, bo sam chętnie jeszcze raz bym go przeczytał.

Dokładnie dziesięć lat temu, też w lipcu, podczas burzy, piorun trafił w mój dom. Zostały zgliszcza. Z domu i rodziny, bo i druga się rozpadła.

Znowu w melanż i sinusoida. Wzloty i upadki. W końcu, przy pomocy wielu życzliwych ludzi udało się pozbierać, wytrzeźwieć i spojrzeć na świat inaczej. Pisałem już coraz bardziej intensywnie, coraz więcej redakcji brało, kupowało moje teksty, udało się wydać dwie książki i znowu ruszyłem w świat, ponownie tam, gdzie inni jeździć nie chcą, bo jakaś wojna.

Wiedziałem już jednak jak się chronić, bardzo dużo dała mi terapia, a z powodu nałogów już do końca życia będę pod kontrolą lekarzy i specjalistów od uzależnień i bałaganu w głowie. Naprawdę warto, może właśnie dlatego obecny nawrót depresji przebiegł w miarę łagodnie – to znaczy łagodniej niż bywało to wcześniej.

W tym roku kolejna dziesiątka, nie mam już z kim się rozstawać, bo zawczasu wylądowałem w kontenerze na zużytą miłość (segregacja śmieci), w ubiegłym roku – nauczyłem się jednak kochać prawdziwie.

Ten rok od samego początku rok zaczął się dosyć dziwnie. Wracając z samego środka Afryki, utknęliśmy z Grzegorzem w Londynie, tam Turcy udający Greków rąbnęli nam trochę kasy, w hotelu dopadła mnie malaria – ale mieliśmy lekarstwa i w ciągu trzech dni byłem na nogach.

Nagle nieszczęścia zaczęły dopadać bliskich mi ludzi– chociaż według Epikura, „śmierć nie dotyka nas wcale, póki jesteśmy – nie ma śmierci, gdy jest śmierć – nie ma nas”. W lutym zmarł Grzegorz, dokładnie miesiąc po powrocie z Republiki Środkowoafrykańsiej. Diagnoza – malaria mózgowa – najbardziej parszywa wersja tej choroby. Szok, niedowierzanie. Dosyć długo mieszkaliśmy pod jednym dachem, był jak starszy brat i użyczył jeden pokój w mieszkaniu, które wynajmował.

Kilkanaście dni po wyjściu ze szpitala zmarł – jedyny mój dobry znajomy z bloku nieopodal – Jaho. Ta śmierć z jednej strony mnie dobiła, z drugiej wiedziałem, że skończyła się jego udręka, koszmar w jakim był od dwudziestu lat. Zbyt wiele chorób i zawzięci urzędnicy, którzy za wszelką cenę, chcieli zabrać mu mieszkanie. Próbowano go eksmitować, na podmiejskie osiedle. Byłem jego pełnomocnikiem prawnym i starałem się, by nie zdążyli wyrzucić go z mieszkania. Chciał tam dotrwać swoich dni. Dwa bloki ode mnie.

W maju dowiedziałem się, że gazeta, dla której pisałem felietony, zrezygnowała z moich usług. I w tym momencie zasnąłem. Spałem miesiąc, może dwa – nie pamiętam. Nawet nie bardzo wiedziałem z kim to przegadać.

Nie mam tu przyjaciół, bliskich znajomych. Więc przez te miesiące jednymi moimi rozmówcami w realu byli sprzedawcy i sprzedawczynie w „podblokowym” sklepie – dalej nie byłem w stanie dotrzeć i ewentualnie obsługa lokalnej garmażerki. Rozmowa też nie była zbyt długa, na pytanie: „to wszystko?” – odpowiadałem – „tak” i kończyła się gadka. Całe moje życie towarzyskie.

Wiem, wiem że mam wielu przyjaciół, do których mogę zadzwonić i zwyczajnie nagadać się do woli. Postawcie się jednak w sytuacji człowieka, którego wszystko boli, nawet to czego nie ma, co nie istnieje, człowieka, który ma urojenia. Owszem, niekiedy brałem do ręki telefon zastanawiając się czyj numer wybrać. Potem przychodziła refleksja – nie lubię rozmawiać przez telefon, załatwiam tym urządzeniem jedynie niezbędne sprawy i jak najszybciej się rozłączam – jest jednak kilka osób, z którymi rozmowa sprawia mi przyjemność. Nie męczy – daje kopa, nadzieję.

Problem polega na tym, że do tego kogoś zadzwonić akurat nie mogę, innemu nie chcę przeszkadzać, a za chwilę lawina myśli, że nie mogę obarczać innych swoimi problemami i wiecznie narzekać – urojenia.

Depresję znam od lat, już przynajmniej dwie dekady się z nią zmagam. Od wielu lat miałem spokój, żadnych nawrotów, pełen sił, energii – trochę więc odwykłem. Gdyby nie ta koszmarna niemoc, nie byłoby jeszcze najgorzej.

Impulsem było chyba to, jak potraktowała mnie moja poprzednia redakcja. Bez podania przyczyny, praktycznie z dnia na dzień mój stały felieton zniknął. Nigdy nie ukrywałem, że ten obowiązek trzyma mnie w pionie – musiałem oddać test o czasie, potem zażyczono sobie, bym przesyłał jeszcze dzień wcześniej – to wszystko bardzo mi pasowało. Zawsze miałem miejsce, w które się chowałem, uciekałem myślami. Bywało, że tekst powstawał w pół godziny czasem godzinę, a niekiedy mordowałem się przez kilka dni. To trzymało mnie jednak w formie i przez ostatnie lata, gdziekolwiek bym nie był, zawsze przesyłałem felieton o czasie. Pomijam reportaże, które redakcja dostawała w pakiecie, relacje, jakich żadna inna gazeta w Polsce nie miała.

Gdy już klamka zapadła, to i ja zapadłem. (…)

Tym razem – mogę się jedynie domyślać przyczyn tego stanu depresyjnego – bo tak naprawdę nigdy do końca się nie wie, co jest przyczyną i kiedy choroba powali, najbardziej nawet odpornego człowieka.

Zazwyczaj nie obchodzę urodzin, bo zwyczajnie nie mam z kim. W mieście, w którym teraz mieszkam nie mam wielu znajomych. Kilku kumpli z podstawówki, kolegów z podwórka – większości nie rozpoznałbym na ulicy, inni mają własne rodziny, własne sprawy. Cała moja impreza urodzinowa, ogranicza się do pisanych na FB życzeń, telefonów, SMS-ów czy e-maili – bardzo miłych zresztą. Wciąż gdzieś z tyłu głowy, dzwoni mi, że przyszła pora – system dziesiętny, coś się jeszcze wydarzy, coś pieronie. Pytanie co? Bo nic dobrego to nie będzie.

Epilog

Pewnie nie napisałbym tego tekstu, gdyby nie mój wyjazd i pobyt we Wrocławiu. To znajomi, niemal siłą namówili mnie na ten przyjazd, a moja bardzo dobra koleżanka- poetka i pisarka, taka z którą mogę gadać bez słów, której ufam, nakłoniła do napisanie czegokolwiek. A potem kryminału.