Perły z Amsterdamu. Światowy nagi przejazd rowerowy Amsterdam vs Londyn

Karolina Rosocka

Amsterdam

Zdyszana i spóźniona wjeżdżam do parku (źle oceniłam swoją umiejętność czytania map). Pedałuję co sił w nogach, żeby jeszcze ich złapać. Spodziewam się tłumów! Ale w parku raczej pusto, jacyś pojedynczy spacerowicze z psami, kilku rowerzystów… Jadę dalej, choć park wcale nie wydaje mi się duży. Są! Moje podekscytowanie w jednej sekundzie zamienia się w rozczarowanie. To ma być Światowy nagi przejazd rowerowy w Amsterdamie?! To jakiś żart. Stoję i liczę – około 50 osób. Wygląda tak skromnie biednie… Prawie sami mężczyźni w kwiecie wieku. Przyglądam się. Jeszcze rozważam… W końcu poddaję się i rezygnuję.

Zdj. Karolina Rosocka
Zdj. Karolina Rosocka

I tylko kilku dziadków z balkonikami bacznie obserwuje całe to zajście. I pewnie jeszcze długo będą o tym dyskutować, a może i nie…

Londyn

Zjawiamy się na miejscu około 14. Miejsce spotkania to Hyde park. W samym centrum Londynu. Po drugiej stronie ulicy Buckingham Palace. Przewidywany start 15. Robi się coraz tłoczniej i gęściej. Pomiędzy nami biega mężczyzna niewysokiego wzrostu. Jest w jednym momencie tu i tam. W turystycznym kapeluszu ze ściąganym sznurkiem pod szyją wygląda raczej jak przewodnik wycieczki niż jak organizator Światowego nagiego przejazdu rowerowego w Londynie.

Jestem coraz bardziej podekscytowana.

Pogoda wprost idealna. Słońce leje się z nieba. Jest bezwietrznie.

Po drodze mijam mniejsze i większe grupy, które przygotowują się do przejazdu. Zamalowują ciało farbami, pokrywają napisami, wzorami…

Zdj. Mariusz Laudański
Zdj. Mariusz Laudański

W końcu powoli zaczynamy zrzucać z siebie poszczególne warstwy – wstydu, zażenowania, strachu, a wreszcie i ciuchów. Każdy po swojemu, we własnym tempie. Jednym zajmuje to sekundę i już stoją wyswobodzeni, prężą dumnie swoje ciała, pewnie prezentują swoja nagość w tłumie. Zazwyczaj łatwiej przychodzi to wciąż mężczyznom. Kobiety, a tych jest znaczna mniejszość, owszem są i pewne siebie wśród nich, ale większość jakoś tak opieszale, lekko zgarbione, trochę jeszcze zasłaniają się kierownicami rowerów bądź koszykami zamontowanymi nad przednim kołem…

I mnie nie przychodzi to z łatwością…

No, ale już! Nie ma co się wstydzić, przecież po to tu wszyscy przyjechaliśmy. Żeby się publicznie rozebrać!

Ciuchy już leżą w koszyku, schodzimy na główna alejkę, z której za chwilę wyruszymy. Jest nas cała masa. Przede mną i za mną dywan golasów. A są to golasy różnej maści – są grubi i chudzi, kszałtni i mniej proporcjonalni, starzy i młodzi. Żadnych ograniczeń. Bardzo mi się podoba ten widok. Te ciała, tak różne, tak niedoskonałe i tak prawdziwe.

Zdj. Mariusz Laudański
Zdj. Mariusz Laudański

Dookoła nie mniejsza widownia. Strzelają komórkami zdjęcia. Bez żadnego zażenowania, przybliżają aparaty do poszczególnych części ciała. Kolejny fragment odstrzelony. Na ich twarzach maluje się jakiś rodzaj dzikiego podniecenia. Nie mają żadnego poczucia umiaru czy taktu. Gapią się bezlitośnie, zahipnotyzowani tym widokiem.

Na szczęście nie trwa to więcej niż 15 minut. To raczej nieprzyjemny moment tego wydarzenia, ale i nieunikniony. Nie na co dzień tłum ludzi rozbiera się w miejscu publicznym.

W międzyczasie zauważam organizatora. Już nagi, wciąż biega pomiędzy rowerzystami. Przyglądam mu się z zaciekawieniem i wtedy dostrzegam, że w miejscu, w którym powinny się znajdować jego genitalia nie ma nic – jest płaskie i gładkie zupełne Nic. Dodatkowo właściciel Niczego zamalował ten fragment ciała na jaskrawy złoty kolor. Teraz to ja nie mogę oderwać od niego wzroku… I nie wiem już sama czy moją uwagę przyciąga złota farba czy ten Brak?

Zdj. Mariusz Laudański
Zdj. Mariusz Laudański

Wreszcie ruszamy…

Powoli wylewamy się z parku na ulice, powoli nabieramy rozpędu, nakręcamy się.

Jedziemy!

Zapełniamy całą szerokość ulicy, zalewamy miasto.

Już wiatr na nagiej skórze i wszędzie tam, gdzie nigdy wcześniej… Dookoła muzyka. A ja płynę przed siebie…

Co jakiś czas mijam innych, to znów oni mijają mnie, oglądamy siebie nawzajem.

Nagi przejazd to tylko nazwa umowna. Zupełna nagość nie jest obowiązkowa. Główne motto brzmi: bare as you dare (nagi na tyle, na ile ma odwagi). W ten sposób przejazd nie ogranicza również kreatywności uczestników. Naga czy topless, pomalowana czy nie, z kapeluszem czy bez? Nie wydaje mi się to aż tak istotne. Każdy ma jakiś pomysł na siebie. Jest przez to ciekawie i kolorowo.

Światowy nagi przejazd rowerowy to forma masy krytycznej (Critical Mass) zwanej również, w tym konkretnym przypadku, dupą krytyczną (Critical Ass). Dla jednych przejazd to protest polityczny, dla inny teatr uliczny, happening lub po prostu wielka „impreza na kółkach”. Dlatego przejazd przyciąga tak wielu zróżnicowanych uczestników: aktywistów, ekologów, naturystów, gejów, imprezowiczów czy zwyczajnie tych, którzy chcą się przełamać lub zrobić coś wariackiego.

Zdj. Mariusz Laudański
Zdj. Mariusz Laudański

Moim oczom właśnie ukazuję się duuuże ciało fioletowej kobiety, którą widziałam wcześniej w parku, w trakcie przygotowań. Teraz widzę ją w całym entorage’ú – ma zamontowaną na bagażniku maszynkę do robienia baniek. Jestem za nią parę metrów i wydaję mi się, że bańki mydlane lecą jej wprost z tyłka. Co za kreatywność i jaki piękny dystans do własnego ciała.

W pewnym momencie zgrabny mężczyzna z czerwoną pieczątką w kształcie roweru na prawym pośladku wybija się na czoło nagiej masy i sunie na rolkach. Jest przy tym lekki i zwiewny, jakby w ogóle nie czuł grawitacji. Och piękny to widok. Prowadzi nas, a my zgodnie podążamy za nim.

Zdj. Mariusz Laudański
Zdj. Mariusz Laudański

Co za święto! Co za energia! Daję się wyswobodzić, zapominam się, daję się ponieść tej nagiej fali! Czuję słonce i wiatr na nagim ciele, przekraczam normy i własne granice i jestem w tym szalonym tłumie!

Ile w tym radości i zabawy! Nikt tu nie krzyczy. Nikt nie manifestuje swoich roszczeń w agresywny sposób. To bardzo pokojowa akcja. To święty czas.

Przejeżdżamy głównymi ulicami i tu ludzie na chodnikach przygotowani, wiwatują zza taśm, ale wjeżdżamy również w mniejsze uliczki, na których znajdujący się przechodnie są kompletnie zaskoczeni. Hinduski w sari, muzułmanki, opatulone po szyję, zakrywają oczy, mały chłopczyk ciekawie zagląda przez okno samochodu, ojcowska ręka szybkim ruchem odwraca jego twarz, kobiety w kawiarnianych ogródkach nie mogą przestać się śmiać…

Trwa to jakieś 3 godziny. Przejeżdżamy przez wszystkie miejsca wskazane w przewodniku. Równie dobrze można by ten przejazd nazwać: Alternatywne zwiedzanie Londynu. W dodatku – za darmo, wystarczy tylko rower.

Wielka fiesta nagości dobiega końca, wracamy do parku. Do punktu wyjścia. Uśmiechnięci, zrelaksowani, zadowoleni.

I tak, jak się rozbieraliśmy, tak się ubieramy – każdy w innym tempie, choć większość raczej szybko okrywa się ciuchami, już przecież po przedstawieniu. Ale są i tacy, którym wcale do tego nie śpieszno, wciąż nadzy swobodnie spacerują wokół swoich rowerów, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia.

Amsterdam

Dlaczego wydawało mi się, że w Amsterdamie będzie podobnie? Przecież to miasto rozrywki, liberałów i freaków. Szalone miasto, które nigdy nie śpi, którego nigdy nie opuszczają turyści…

Patrzę na tą małą grupę ludzi i jestem zła na Holendrów – że już tacy liberalni, tacy pragmatyczni i logiczni i ekologiczni i w ogóle wszystko i wszystko już mają – i super ścieżki rowerowe i tak dużo rowerzystów i kierowców, którzy na nich uważają i czasy rozbierania się też już dawno za nimi, rozbierały się pokolenia w latach 70. Teraz nikomu to już nie potrzebne – twierdzą progresywni Holendrzy.

Więc po co im takie fanaberie jak jakiś nagi przejazd rowerowy?

A szkoda. Szkoda odpuścić takiego święta.

Perły z Amsterdamu. O uwalnianiu się

Karolina Rosocka

Co ma koń? Głowę czy łeb? Im więcej uczę się obcego języka, tym więcej mam pytań i wątpliwości na temat własnego…

Marino Marini
Marino Marini

Paard – koń.

Jedno z moich ulubionych słów holenderskich. Koń to zwierzę, które jako jedyne w w tym języku dostało:

– ludzki rodzajnik – de, podczas, gdy wszystkie inne het – nijaki
– ludzką głowę – hoofd – dla całej reszty kop – łeb
– ludzkie nogi – been – pozostali są właścicielami poot – łapa.

Czym zasłużył sobie koń na takie traktowanie? Tylko parsknął, gdy spytałam.

Paard. R – jak w języku amerykańskim (język, zawinięty do tyłu, dotyka podniebienia) i podwójne a powodują, że słowo wymawia się w sposób miękki i przeciągły, a jak miękko i przeciągle, to od razu niżej, a jak niżej, to zaraz zmysłowo i tak dalej i tak dalej…I już sama nie wiem czy reaguje tak na sam dźwięk, czy może bardziej na skojarzenie, jakie we mnie budzi? Koń należy przecież do symboli bardzo bogatych w znaczenia. Odzwierciedla instynkty, popędy, namiętność, żądze, zmysłowość, ciało i seksualność.

Jednak gdy wymawiam polskie koń, coś w tym dźwięku mi nie dźwięczy. Zakończone na ń, zwyczajnie zamyka mi gardło, a jak zamyka gardło, to i inne otwory, przez które ciało doznaje przyjemności.

Więc jednak paard.

I jeszcze ten Marino Marini… Spotykamy się po raz pierwszy w muzeum Kröller-Muller, położonego w centrum Parku Narodowego Otterlo, we wschodniej części Holandii. Tu na ścianach jego dwa niebiesko-szare konie i ta rzeźba z końskim zadem, na kształt kobiecego – masywny, ale zgrabny, zdrowy, silny i zmysłowy…

Koń, seks, miłość… żona i mąż – w języku holenderskim to echtgenot (mąż) i echtgenote (żona), ale są to sformułowania tak bardzo formalne, że na codzień nikt ich nie używa. Funkcjonujące zwroty to moja kobieta (mijn vrouw) i mój mężczyzna (mijn man) i nie mam tu na myśl mowy potocznej. Gdy rozmawiamy o tym w trakcie kursu językowego, prowadząca, lekcje Holenderka, dodaje:

– Niektórzy natomiast używają takiego, popularnego ostatnio, zwrotu – mój partner/ka. Uważam, że brzmi to bardzo biznesowo.

Dziwię się… Jak to partnerka/partner – biznesowo? Nie znajduję w sobie wewnętrzenj zgody na tę opinię. Wypalam więc od razu:

– Moja kobieta/mężczyzna kojarzą mi się natomiast zaborczo.

Tym razem to Holenderka się dziwi. Teraz to ona nie może w sobie znaleźć zgody na ten osąd.

I tak dziwimy się sobie nawzajem. Cóż zasiedziałyśmy się nieco we własnych schemtach myślowych.

Temat zaborczości nie daję mi jednak spokoju. Pojawia się znowu, gdy uczymy się wyznawania miłości. Bo kochać to po holendersku houden van. Słowo pochodzi od innego czasownika houden vast czyli trzymać mocno. Ciekawe, zaskakujące wręcz. Język holenderski, w swojej gramatyce i idiomatyce, jest bardzo podobny do niemieckiego, w którym czasownik kochać to lieben, utworzony od rzeczownika liebe – miłość. W holenderskim również istnieje słowo liefde – miłość, ale nie lieven – kochać.

Skąd to houden van? Tego nie potrafi mi wyjaśnić Holenderka z kursu.

Ja jednak nie odpuszczam. Udaję mi się znaleźć informację o istniejącym niegdyś słowie lieven czyli kochać właśnie (lieven od liefde). No! Czyli jednak – kocham.

Ale nie na długo. Pod koniec średniowiecza następuje jakaś zmiana kulturowo-mentalno-duchowa, bo słowo lieven zostaje zastąpione czasownikiem houden van właśnie.

Jak to? Dlaczego? Skąd ta zmiana?

Trzymać to przecież zupełnie co innego niż kochać…

Kochać – darzyć miłością, znajdować w kimś upodobanie, przyjemność, powodować wzrost czegoś, pieścić, rozkoszować się.

Trzymać – mieć w posiadaniu, nie pozwalać komuś oddalić się, nie wypuszczać, przechowywać, mieć nadzór.

W zestawieniu kochać – trzymać, to drugie znacząco przegrywa. No więc skąd to trzymanie?

A może to z powodu religii (kalwinizmu), która pojawiła się właśnie w tym okresie i o której mówi się, że dała podwaliny kapitalizmu? Więc to posiadanie, ta zaborczość, gromadzenie.

A może to wynik klimatu?

Holendrzy od zawsze musieli stawiać czoła wszechogarniającej wodzie. Trzymanie się razem zwyczajnie pozwala łatwiej przetrwać trudne warunki.

A może ta ciągła walka z żywiołem, nauczyła ich, że nawet żywioły do pewnego stopnia da się kontrolować. A sprawowanie kontroli weszło im tak mocno w krew, że zaczęło krążyć po krwioobiegu, aż zmieniła się struktura serca i kochanie stało się trzymaniem.

A może jest zupełnie odwrotnie? Bo może moja kobieta i mój mężczyzna i trzymam Cię mocno to wyrazy najgłębszego uczucia? Całkowitego i wzajemnego oddania się drugiej osobie?

A może to wszystko to moje zupełnie irracjonalne przypuszczenie i daleko idące nadinterpretacje, które nie dają mi spać po nocach?

Jest jednak takie słowo – niezwykłe i fascynujące. To vrijen – uprawiać miłość.

Vrijen zawiera w sobie słowo vrij czyli wolny. Vrij z kolei pochodzi od imienia germańskiej bogini miłości Freja. Tak więc vrijen – uwalnianie się/siebie i/lub drugiej osoby w miłości/ przez miłości. Przepiękne. Filozoficzne. Głębokie. I co najważniejsze – wciąż w zastosowaniu.

Ik vrij met jou – kocham się z tobą (w wolnym tłumaczeniu – wolna (w miłości) z tobą).

Egon Schiele
Egon Schiele

Perły z Amsterdamu. Harry i Jaap

Karolina Rosocka

W samym sercu miasta, nad rzeką Amstel, pięć minut piechotą od czerwonych latarni i minutę od urzędu miejskiego, w którym codziennie rozpatruje się setki wniosków o obywatelstwo, siedzą oni – Harry i Jaap. Siedzą w budzie, w jaką wyposażony jest tu prawie każdy sprzedawca, na dwóch starych fotelach, otoczeni mnóstwem kartonów i książek.

Zdj. Karolina Rosocka
Zdj. Karolina Rosocka

Harry i Jaap – sprzedają na Waterlooplein od 40 lat. Ich kram zawiera rozmaitości – od beletrystyki po książki naukowe, albumy, kulinaria, komiksy, bajki dla dzieci, antyki i inne perełki. Jest w czym wybierać i przebierać. A oni siedzą tu jak ojcowie mafii – co chwila ktoś się z nimi wita, ktoś dosiada się na krótką rozmowę.

Uwielbiam szperać w starociach. Więc, gdy tylko odkrywam rynek, na którym można znaleźć prawie wszystko – książki, ciuchy, meble, bibeloty i inne – staje się on jednym z moich ulubionych miejsc. Wiele stoisk to ciuchy vintage. Świetne kolekcje. Są sprzedawcy, którzy naprawdę znają się na rzeczy.

Marcus, Holender, pasjonat wszystkiego, co stare, pokazuje mi katalog. Tu, latami poselekcjonowane, wzory, materiały i kroje od lat 50 aż po 90, które ostatnio stają się coraz bardziej modne. Z tym katalogiem jeździ do Niemiec i Polski, gdzie w potężnych magazynach, kobiety segregują vintage ciuchy. Wie jak wyceniać towar, zna marki. Ma swoich stałych klientów, którzy przychodzą po konkretne rzeczy. Pewnego razu odwiedzam jego mieszkanie… Każdy element, wiszący czy stojący, przykuwa moją uwagę. Jaki piękny to człowiek, który wygrzebuje, co rusz, te niespotykane cudeńka i wkomponowuje je w całość swojego mieszkania z takim wyczuciem. Marcus ma również imponujacą kolekcje ekspresów do kawy, oczywiście starych, z których stworzył wspaniałą ekspozycje na kuchennej szafce. Tu liczy się detal – śrubki, uchwyty, zakrętki, rurki, wszystko zaprojektowane z duszą. Małe wirtuozerie.

Na Waterlooplein są też stoiska, gdzie ciuchy leżą w wielkich hałdach – pokaźne kolekcje vintage – tu wszystko między 5 a 10€. Właściciele tych stoisk to głównie Marokańczycy, sympatyczni i gadatliwi, z charakterystycznym akcentem.

Marcus jednak wścieka się na nich.

– Nie dają mi zarobić – nie selekcjonują, wyrzucają wielkie wory na ziemię i sprzedają za grosze!

Przód rynku – to egzotyka – biżuteria indyjska i peruwiańska, skórzane torby z Afryki (źle wyprawione, zapach „afrykańskiej łąki” czuć z daleka), plecione sandały i kosze z Minorki. Ta część jednak w ogóle mnie nie interesuje.

Prawie każdą wolną chwilę spędzam na Waterlooplein. Czuję się tu bardzo dobrze. Sprzedawcy już mnie rozpoznają, uśmiechają się, rozmawiają.

Rynki staroci mają swoją specyfikę. To niezwykły klimat. Mam wrażenie, że tutejsi sprzedawcy to ludzie z innego wymiaru. Gdy wszystko dookoła pędzi, oni dzień w dzień, tkwią tu, na powietrzu, otoczeni rupieciami. Ich twarze – o specyficznej fakturze, naznaczonej słońcem i wiatrem – są zdrowe i rumiane. Są wśród nich wieloletni kolekcjonerzy, amatorzy, kombinatorzy lub tylko chwilowi handlarze. Zarobki mają niewielkie – ile warte są stare filmy dvd, książki, wazoniki, metalowe puszki czy znoszone buty? Zawsze jednak znajdą się wielbiciele starości.

ee

Odwiedzam stoisko Harrego i Jaapa, bo lubię książki. Zawsze się przy tym relaksuję. A ponieważ nie znam języka holenderskiego, zatrzymuję się przy albumach, najczęściej malarskich lub fotograficznych. Okazuje się, że za każdym razem, jest jakaś ciekawa pozycja, a w niej golasy. Kupuję z napiwków w barze. Z czasem, gdy tylko się zjawiam, Harry, przeszczęśliwy, od razu wręcza mi kolejną erotyczną zdobycz. Czeka specjalnie na mnie. Ileż radości mu to sprawia. Obserwuję go, gdy wręcza mi książkę – ten figlarny uśmiech i oczekiwanie na moja reakcję.

– Harry jaki nosisz numer buta? Masz ogromna stopę! – zauważam któregoś razu.

Harry śmieje się.

– Wiesz co znaczy długa stopa u mężczyzny?

Od razu łapię:

– Tak, tak wiem Harry. Wiem – rozmiar stopy równa się długości członka. A ty pewnie nosisz buty kilka rozmiarów za duże, bo chcesz wywrzeć imponujące wrażenie na swoich klientkach! Hm?

Harry śmieje się. Ma poczucie humoru i dystans do samego siebie.

– To europejskie numer 50 – w końcu odpowiada.

Sprzedawca książek i jego wielkie stopy.

No tak. Holendrzy to przecież jedna z najwyższych nacji. A jak długie ciało to i stopa niemała. Przeciętny rozmiar damskiego obuwia (dziwne to słowo – obuwie) to 40-41, męskie plasują się pomiędzy 46-48. 50 to tylko dwa numery więcej – zatem nic nadzwyczajnego. Zastanawiający pozostaje jednak fakt ich wzrostu. Słyszałam niedawno taką teorię, że to z braku słońca, dokładniej mówiąc – bardzo ograniczonej ilości słonecznych dni. Żeby więc być jak najbliżej słońca, kiedy już pojawi się na niebie, wyciągają się i wydłużają najlepiej jak potrafią. Holendrzy nie raz już pokazali, że są w stanie wiele osiągnąć, dzięki swej wytrwałości. Woda uczyniła ich wielce zahartowanymi ludźmi, którzy nigdy się nie poddają. I stąd takie z nich wielkoludy.

Harry i Jaap uwielbiają, kiedy ich odwiedzam. Zawsze roześmiana, w vintage sukienkach od marokańskich handlarzy, za 5€. Gdy tylko mnie widzą promienieją, krew zaczyna szybciej krążyć w ich starych żyłach. Widzę jak błyszczą im oczy.

To takie ulotne chwile, które w perspektywie tu i teraz, bycia ludzkim, znaczą bardzo wiele.

Siadam pomiędzy nimi i oglądamy razem te erotyczne albumy. Zabawne, zaskakujące, zmysłowe i kiczowate. Komentujemy, podziwiamy, śmiejemy się. Ileż w tym świeżości, ileż wyzwolonej energii. Jak przyjemnie, tak zwyczajnie i normalnie, pośmiać się i porozmawiać o seksie… Jakie to niezwykle połączenie. Ja – 30 letnia, coraz bardziej świadoma siebie, wciąż odkrywająca i poszukująca, i oni – 70 letni – już pogodzeni ze sobą, już uspokojeni, dostrzegający i doceniający ulotne piękno i nigdzie niespieszni. Odwiedzam ich, poświęcam im swój czas i uwagę, i wcale nie traktuję ich jak zasiedziałych staruszków. Oni naprawdę, na ten moment odżywają, erotyczne skojarzenia rozpalają ich wyobraźnię. I nic w tym wulgarnego czy niesmacznego. To klasyczny, filmowy wręcz, przykład przyjaźni młodej kobiety, świadomej swojej atrakcyjności, kochającej życie i ludzi i dwóch dojrzałych mężczyzn, którzy te właśnie cechy potrafią w niej zauważyć, docenić i zachwycić się nimi, a przez to znowu poczuć się młodo i dziko.

“Starsi panowie, starsi panowie, starsi panowie dwaj
Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj…”

Zdj. Karolina Rosocka
Zdj. Karolina Rosocka