Wigilia z porywaczami

Marcin Mamoń

Marcin Mamoń – Fot. Anna Roś-Cupała

Po zmroku komary cięły niemiłosiernie. Na ścianach brunatne plamy rozmazanej ludzkiej krwi. Były wszędzie. Ślady beznadziejnej walki więźniów z moskitami. To nie była jedyna dekoracja. W białym kiedyś tynku, wyryte zostały napisy w arabskim alfabecie, trudne do odczytania przez Europejczyka znaki i symbole.

Najwięcej jednak, więźniowie pozostawili po sobie zwykłych kresek. Dziesiątki, setki uporządkowanych w serie – po siedem przekreślonych poziomą linią. Albo tabelki: siedem pionowych kolumn i znacznie więcej poziomych, wypełnionych krzyżykami. Znaki życia i świadectwo upływającego czasu.

Więzienne kalendarze.

Najstarszy zaczynał się w lutym 2014 roku. Ten nasz półtora roku później, w listopadzie 2015 roku. Tabelki rozrysowałem do wigilii. Dalej było już mi wszystko jedno. Wigilia jawiła mi się jak punkt graniczny. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że będę tu siedział dłużej, że spędzę wigilię w syryjskich kazamatach, a moi bliscy nie będą nawet wiedzieć, gdzie jestem, czy żyję? Pomyślą, że mnie biją, torturują albo zginąłem w bezimiennym miejscu pod gruzami zbombardowanego przez rosyjskie myśliwce budynku.

W celi, do której trafiliśmy (razem z moim operatorem filmowym) większość nabazgranych na ścianach kalendarzy kończyła się już po kilku tygodniach, choć był nawet i taki, który urywał się po 192 dniach.

Na jednej ze ścian widać było coś jeszcze, niezdarnie wyżłobioną pieczęć proroka Muhammada z napisem „Muhammad jest wysłannikiem Boga” – godło Państwa Islamskiego.

Byłem świadom, że jeśli istnieje najgorsze miejsce na Ziemi, gdzie można wpaść w kłopoty i zniknąć nawet na zawsze, to właśnie tutaj, w ogarniętej wojną Syrii, w miejscu kontrolowanym przez dziesiątki, a może nawet setki różnych zwalczających się dżihadystycznych organizacji.

– „Tu nie pojmiesz, kto i z kim się bije” – uprzedzał mnie, zanim tu przyjechałem, Hamza – człowiek, który zaprosił mnie do Syrii i gwarantował bezpieczeństwo.

Hamza pochodził z Czeczenii. Gdy Rosjanie zatopili jego ojczyznę we krwi pojechał na dżihad do świętej ziemi Szam (Syria), by pomóc „braciom” w wierze w walce z okrutnym reżimem prezydenta Asada. Hamza obiecał, ale nie odebrał nas z granicy. Czekali za to inni – bojownicy Front al Nusra – syryjskiej al-Kaidy.

Prawie dwa miesiące później, w wigilię 24 grudnia 2015 roku siedziałem wciąż w ciasnej, cuchnącej świeżym cementem celi – miejscu pozbawionym okien i wentylacji, a co najgorsze przeraźliwie zimnym i zawilgoconym.

Wieczorem zamierzaliśmy otworzyć puszkę sardynek doprawionych ostrą papryką. Dostaliśmy ją kiedyś od strażników, ale dopiero teraz w wigilię miał nadejść na nią czas. Nagle otworzyły się drzwi. Ukazał się w nich dawno niewidziany szejk Abu Hafs i dwóch zamaskowanych strażników. Znaliśmy go. Wiedzieliśmy, że dowodził grupą kidnaperów, która nas uwięziła. Przesłuchiwał nas kilka razy. Mieliśmy wtedy opaski na oczach, ale pamiętaliśmy jego głos.

Otyły 30 latek, może trochę starszy, w niczym nieprzypominający żołnierza, tym razem zarządził, żeby zagrzano wodę i zaprowadzono nas do miejsca, gdzie będziemy mogli się wykąpać. Po raz pierwszy bez opaski na oczach wyszedłem z celi więzienia w Aleppo. Był to sygnał, że sytuacja się zmienia.

Przede mną otworzył się labirynt ciemnych i wąskich korytarzy. Na ścianach ledwo widoczne rysunki dzieci, obok jakieś szafki z wieszakami. Nie było wątpliwości, że jesteśmy w dawnej szkole albo przedszkolu, w której al-Kaida urządziła więzienie.

Na parterze, tuż przy bramie więzienia, znajdowała się łazienka, a raczej ciasne pomieszczenie wypełnione letnią mazią sięgającą kostek. Na szczęście było zbyt ciemno, by dokładnie jej się przyjrzeć. Na haku wisiały wilgotne, mocno zużyte ręczniki wielokrotnego użytku, ze ściany wystawała rura z ciepłą wodą.

Stamtąd zaprowadzono nas do gabinetu kierownika więzienia, a może był to pokój socjalny dla strażników, gdzie pili herbatę i spożywali posiłki przyniesione z bazaru. Tu też panował półmrok, bo choć na zewnątrz świeciło słońce, okna były zasłonięte grubymi kotarami. Na środku pokoju stała opalana drewnem koza, którą bojownicy al-Nusra, co jakiś czas, podlewali ropą chcąc wydobyć z niej więcej ognia i ciepła. W końcu przynieśli nasze rzeczy. Prosili, żeby sprawdzić czy nic nie zginęło.

Było wszystko. Nawet odłożony w bezpieczne miejsce świstek papieru wielkości więziennego grypsu z zapisanym telefonem do Farisa – łącznika, przemytnika z Turcji, u którego zostawiliśmy większość bagażu, by nie utrudniać sobie skoku przez granicę.

Dobrze po zmierzchu wyszliśmy na zewnątrz. Cudownie świeże powietrze, rześki chłód i gwiazdy na niebie, tak dawno nie widziane przez nas. Przed piętrowym budynkiem czekała biała Toyota Land Cruiser. Znaliśmy ten samochód. Wyróżniał się od innych, bo był solidnie opancerzony. Przewożono nas nim już wcześniej z jednej celi do innej.

W opaskach na oczach nie mogliśmy go nigdy zobaczyć, ale od czego jest dotyk, słuch, a w końcu pamięć. Ciężkie pancerne drzwi. Charakterystyczny niski dźwięk silnika i ponury świst wiatru dochodzący przez szparę niedomykającej się szyby w tylnych drzwiach toyoty.

Szkoła, w której nas więziono musiała znajdować się gdzieś na obrzeżach metropolii, bo już po najwyżej 10 minutach jazdy otwarła się przed nami czeluść bezludnych, jak się wydawało, okolic Aleppo.

Kierowca wyłączył światła.

– To przez samoloty i drony – tłumaczył Mohammed, nasz stały anglojęzyczny „opiekun”.

Szejk Abu Hafs musi uważać szczególnie. Jest szefem tajnych służb al-Kaidy w Syrii, a na takich jak on polują tutaj wszyscy. Amerykanie, Rosjanie, ale też ich lokalni sojusznicy; partyzanci, kidnaperzy, zbrodniarze, terroryści. Trudno ich było odróżnić od siebie.

Amerykanie likwidują ich najczęściej przy użyciu rakiet wystrzeliwanych z dronów. Czynili to już z powodzeniem w Afganistanie, Iraku, Jemenie i Somalii, ale nawet najbardziej nowoczesna technologia potrzebuje oczu i uszu na miejscu, szpiegów, którzy mogą dostarczyć istotne informacje, a czasem współrzędne.

Za zidentyfikowanie telefonu, adresu IP komputera, poszukiwanego terrorysty Amerykanie płacili 2 tysiące dolarów. Za fotografię ważnego emira nawet 10 tysięcy.

Niemniej warte są informacje o flocie samochodowej dżihadystów. Oni najczęściej giną w podróży, w samochodzie, w drodze z punktu „a” do punktu „b”. Im rzadziej opuszczają swoje kryjówki albo im częściej zmieniają samochody tym żyją dłużej.

Myślałem o tym, jadąc samochodem, w który w każdej chwili mogła uderzyć rakieta, bo Abu Hafs nie zmieniał samochodu już co najmniej od kilku tygodni.

Długo jechaliśmy w ciszy. Nagle szejk odezwał się po arabsku, a Mohammed przetłumaczył.

– „Jesteście wolni taka jest decyzja sądu szariackiego” – powiedział z uśmiechem.

– „Wolni?” – zanim dotarło co do nas mówi on pytał dalej.

– „Co z naszą umową? Mieliście dać odpowiedź, kiedy was uwolnimy. No i stało się. Więc?”

Abu Hafs przewidując zapewne już trzy tygodnie wcześniej, jaki wyrok wyda sąd szariacki w Idlib, kazał strażnikom wyprowadzić nas z celi. Mogliśmy zdjąć opaski z oczu, osiąść po raz pierwszy od tygodni na krześle. Dostaliśmy też herbatę i snikersy.

Abu Hafs od razu przeszedł do rzeczy i złożył nam tzw. propozycję nie do odrzucenia. Mieliśmy na piśmie zawrzeć z nim umowę, że dobrowolnie zgadzamy się być porwani. W zamian porywacze przeniosą nas do komfortowej willi, a po zapłaceniu okupu przez polski rząd podzielą się nim z nami.

Mając na uwadze fatalne warunki w celi, narastającą wobec nas agresję współwięźniów, w większości analfabetów, wyraziliśmy wstępnie zgodę. Poprosiliśmy jednak o czas do namysłu. W końcu trzeba było dać jasną odpowiedź.

– „Najpierw musicie nas uwolnić – powiedzieliśmy – bo taką decyzję możemy podjąć tylko będąc wolni.”

Byli rozczarowani. Nie tego się spodziewali. Wróciliśmy do celi. Teraz, jak twierdził szejk, byliśmy podobno wolni, choć przecież wciąż w jego rękach. Gdybyśmy podpisali z nim cyrograf już żaden szariacki sąd, by nam nie pomógł, a szejk byłby prawdziwym panem naszego życia i śmierci. Rozmowa był więc krótka.

– „Nie! Nie tym razem. Może następnym i najlepiej latem, jak będzie cieplej. Wszyscy będziemy mieć czas na przygotowanie się… Może jeszcze kogoś wam tu ściągniemy” – usiłowaliśmy obrócić wszystko w żart.

Mohammedowi ani szejkowi nie było jednak do śmiechu. Dopóki jesteśmy z nimi, walizka z pieniędzmi wciąż jest na wyciągnięcie ręki. Nie chcieli odpuścić. Nalegali.

– „Zapłacimy wam za każdy miesiąc porwania, od pierwszego dnia uwięzienia, a nie od dnia złożenia propozycji, czyli tak, jak chcieliście”.

Przekonywali, że właśnie jest najlepszy moment do tego byśmy dobrowolnie oddali się w ich ręce, bo „w Polsce wiedzą już, że jesteście porwani – choćby wasze żony, a to znaczy, że o wszystkim wie już policja i wasz rząd. Teraz pójdzie z górki… Negocjacje nie potrwają długo… Szybko będziecie w domu.”

Mohammed nie rezygnował.

– „Nam też zależy, żebyście nie siedzieli tu wieczność. Każdy kolejny miesiąc to 100 tysięcy dolarów dla nas mniej”.

W sumie logiczne.

Nagle samochód zaczął się dramatycznie trząść. Nie było wątpliwości – złapaliśmy gumę. Musieliśmy się zatrzymać i choć linia frontu przechodziła może kilometr, dwa od nas trzeba było zapalić reflektory drugiego pojazdu, by sprawnie wymienić koło.

Staliśmy na znacznym wzniesieniu. Przed nami rozciągała się dolina i gęsto zabudowane wzgórze zatopione w srebrzystej poświacie, bijącej z będącego w wigilijnej pełni księżyca. Nieodlegle od nas miasto wydawało się całkowicie opuszczone, wymarłe. Żadnego światła, w domach, na ulicach, żadnych śladów życia.

Ruszamy. Po zmianie koła wszystko się tłucze jeszcze bardziej. Zatrzymujemy się w najbliższej miejscowości. Jedyne ślady życia, to dwa sklepy, a właściwie budy oświetlone słabymi ledowymi żarówkami podpiętymi do samochodowych akumulatorów.

W sklepiku jest mąka, cukier, słodycze, trochę mandarynek, banany, daktyle, ale też łopaty, wiadra, garnki. Wiele produktów jest ostemplowanym logo OeNZetowskiego World Food Programme. Półki pokrywa gruba warstwa kurzu, a może piasku.

Mohammed polecił, żebyśmy w obecności miejscowych nie rozmawiali w swoim języku. Mamy więc udawać, że jesteśmy bojownikami z Frontu al-Nusra. W sklepie, poza sprzedawcą nie było nikogo. Z odległości kilkunastu metrów przyglądają się nam mężczyźni, a może już tylko ich duchy. Sprawiają wrażenie jakby nie oczekiwali od życia już niczego i czekali na nieuchronny jego koniec. Są zmęczeni, wystraszeni, zaniedbani, brudni, wciąż jeszcze żywi, ale już martwi. Kto miał gdzie i za co, wyjechał stąd dawno temu.

Wojna wygnała ludzi a wraz z nimi orientalny koloryt, bazarowy gwar czy trudną do wytrzymania kakofonię samochodowych klaksonów. Zastąpiła to wszystko grobowa cisza, szepty i nieodległe, rzadkie o tej porze serie z kałasznikowów. Dziwne to wszystko.

Nagle ciszę przerwał tupot butów śpieszących na pozycje bojowników. Są umundurowani, ale bez kominiarek na twarzach. Młodzi, długowłosi, rozluźnieni i pełni entuzjazmu.

Sklep jest do naszej dyspozycji. Możemy wziąć, co chcemy. Szejk płaci. Trzyma kasę – spięte gumką grube pliki niebieskich banknotów. Funty syryjskie. Duże nominały, pięćsetki, choć każda równa jest zaledwie 2,5 dolara. Bierzemy konserwy rybne, bo jest przecież wigilia, trochę słodyczy, soki. Nasi kidnaperzy kupują chipsy.

Kilometr dalej nasz szejk ma bazę. Urządził ją w willi, właściwie pałacu, wartym, jak twierdzą jego ludzie – 7 milionów EURO. Nie wiedzą, kto w nim mieszkał przed wojną. Willa ma głębokie i solidne piwnice. Jest w nich od dawna nieczynny kryty basen, siłownia i sale wypoczynkowe. Jedną z nich ludzie Abu Hafsa ogrzewają kozą. Tam śpią, jedzą, odpoczywają… Tam też zasiedliśmy z porywaczami do wigilijnej kolacji, choć dla nich był to zwykły posiłek, niecodzienny, tylko dlatego, że oni jedli go razem z ludźmi, których porwali i do dzisiaj więzili.

Potrawy dalekie od wigilijnych, ale ciepłe i można się było wreszcie najeść do syta. Pieczony kurczak, frytki, sałatka z kapusty. Gorąca herbata. Pepsi.

Pamiętam ten dziwny spokój, który ogarnął mnie po napełnieniu żołądka i jeszcze powietrze nieznośnie przesiąknięte zapachem palącej się nafty.

Wśród biesiadników byli siedzący w pewnej odległości od stołu młodzi bojownicy. Oni jedyni nie zdjęli kominiarek. To isztichadi (z j. arab. – wybrańcy, przyszli męczennicy), którzy zdecydowali się ponieść samobójczą śmierć i trafić szybciej do raju.

Jeden z nich miał już pierwszą misję za sobą. Żyje, bo wypełniony materiałami wybuchowymi samochód zepsuł się w drodze do celu. On nie jest wyjątkiem.

Mohammed zna ochotnika, który siedmiokrotnie wyruszał w drogę do Raju. Zawsze jednak wracał. Wrogowie na widok ciężarówki przypominającej opancerzony taran uciekali albo chowali się w okopach modląc o ocalenie. Samobójca wyskakiwał wtedy z samochodu na kilka chwil przed atakiem. Uciekając odpalał ładunek przez radio, wracał do oddziału i czekał na kolejną szansę. I tak do skutku. Kolejka po męczeńską śmierć nie jest krótka. W wigilię 2015 roku miało w niej „stać” siedemdziesięciu kilku bojowników Frontu al-Nusra.

Mohammed już wie, że niedługo rozstaniemy się, być może na zawsze. Znów nudzi, żebyśmy dali się porwać. Przecież to tylko biznes. Są jasne procedury. Zasady. Gentlemen agreement. Nie będzie żadnych niespodzianek.

– „Turcy o wszystkim wiedzą, bo odbywa się to na terenie Turcji” – mówi.

Negocjacje muszą trochę potrwać, ale w naszym przypadku, obiecuje, że będzie szybciej. Przyznaje, że Nusra nigdy nie negocjuje bezpośrednio z rządami innych państw. Nikt nie dzwoni, nie wysyła maili do Białego Domu, Dawning Street czy do Pałacu Elizejskiego. Wszystko odbywa się przez pośrednika. To osoba, którą znają i której ufają obie strony. Pośrednik dostaje pieniądze i powiadamia o tym porywaczy. Ci dostarczają zakładnika na turecką granicę.

– „Turcy otwierają drogę i zakładnik przechodzi” – tłumaczy Mohammed.

Pośrednik nie pracuje charytatywnie. Pobiera prowizję. Zwykle 10% od zapłaconego okupu. Bywa jednak, że są to znacznie większe kwoty. Uzgadnia się je indywidualnie. Wszystko uzależnione jest od stopnia trudności w zawarciu dealu. Najbardziej łakomym kąskiem są Amerykanie. Za głowę białego obywatela USA trzeba płacić minimum 5 mln dolarów. Niżej wyceniani są Afroamerykanie.

Noc wigilijna minęła spokojnie. Czasem budziły nas jedynie niedalekie eksplozje bomb i rakiet. Willa mieściła się tuż przy linii frontu. Według szejka to najbezpieczniejsze miejsce. Rosyjskie czy syryjskie samoloty bombardują zwykle zaplecze frontu, bądź miejscowości w głębi terytorium zajętego przez rebeliantów. Bombardowanie pierwszych linii z powietrza jest zbyt ryzykowne, łatwo bowiem o pomyłkę i zbombardowanie swoich.

Tym razem nie zamknęli nas pod kluczem, choć trudno byłoby mówić, że jesteśmy wolni. Dali nam miękkie materace, a w pakiecie dorzucili Mohammeda i jeszcze jednego bojownika, by nie spuszczali nas z oczu.

Następnego dnia rano, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia pojawili się Hamza z Czeczenii i Ali – Azerbejdżanin z jego grupy. Nie byli sami. Przyjechał też bardzo oryginalnej urody mężczyzna, którego od razu nazwaliśmy „Hindus”, choć, jak się potem okazało miał paszport brytyjski, matkę z Syrii i ojca z Pakistanu.

Był z nimi jeszcze jeden człowiek. Gruby, krępy, ale na tyle potężnie zbudowany, że jego otyłość zupełnie nie kłuła w oczy. Przepasany był taśmami z nabojami niczym Pancho Villa, przywódca meksykańskiej partyzantki z początku XX wieku. Twarz dziwnie znajoma. Mało się odzywał. Znał język turecki. Potem okazało się, że również rosyjski. Był Czeczenem z rodziny emigrantów, którzy uciekli do Turcji w XIX wieku, kiedy Rosjanie pacyfikowali na Kaukazie powstanie Imama Szamila. On sam walczył w czasie pierwszej wojny czeczeńskiej, a po wybuchu kolejnej organizował bazy dla mudżahedinów w Gruzji. Pewnie stamtąd się znamy. Teraz pracuje razem z Hindusem dla IHH – tureckiej organizacji humanitarnej oskarżanej o wspieranie światowego dżihadu.

Weszli do środka. Przywitali się i usiedli wokół dywanu. Po kilku minutach polecono nam wyjść. Rozmowy miały się toczyć bez naszej obecności.

Po godzinie było po wszystkim. Pozostały tylko formalności: nagranie video, w którym mieliśmy oświadczyć, że na mocy decyzji sądu szariackiego zostajemy przekazani przez Front al-Nusra „braciom”, którzy zaprosili nas do Syrii, no i to, że w niewoli byliśmy dobrze traktowani.

Ledwie wyszliśmy na zewnątrz Hamza szepnął mi do ucha.

– „Wsiadaj tylko do mojego samochodu.”

Dogadali się, ale było widać, że nikt nikomu nie ufa. Abu Hafs, jak się okazało, do samego końca próbował ugrać coś dla siebie. Zaproponował, że zwolni tylko jednego z nas. Drugi miał iść na sprzedaż.

Uległ, kiedy do niego dotarło, że jego willę otoczyli bojownicy z 9 dżamaatów (grup). Basturcy (Szare Wilki), Turkmeni (etniczni Turcy z Syrii), ludzie Hamzy z Ahrar Szam, bojownicy z oddziału czeczeńskiego komendanta Abdul Hakima i inni czekali na rozkaz do ataku, gdyby coś poszło nie tak.

Słońce było już wysoko nad horyzontem. Na ulicy pusto i cicho. Hamza pokazuje mi nagranie w swoim smartfonie. Otrzymał je właśnie z Polski. Moja żona prosi, żebym po uwolnieniu od razu wracał, a nie zostawał w Syrii, by skończyć film. Irracjonalna sytuacja. Linia frontu. Dobiegające zza pobliskich domów sporadyczne serie z kałasznikowów, a w ręce islamskiego komendanta, poszukiwanego zapewne przez kilka wywiadów na świecie, komórka i video message od mojej żony.

Przed bramą czekają dwie toyoty Hilux. Zdecydowano, że dla bezpieczeństwa pojedziemy osobno. Towarzyszył nam uzbrojony bojownik Nusry. Miał zagwarantować bezpieczny przejazd przez tereny kontrolowane przez al-Kaidę. Wyróżniały go szlachetne rysy twarzy i znacznie ciemniejszy niż u pozostałych kolor skóry. Poruszał się bardzo płynnie i miękko. Mówił doskonale po angielsku. Cały czas się uśmiechał. Wzbudzał jakąś zupełnie irracjonalną sympatię. Mógł pochodzić z północnej Afryki, Egiptu, Libii a może z Algierii. Wysiadł kilkanaście kilometrów dalej już za linią frontu, przy jednym z meczetów.

Ruszyliśmy. Po kilku minutach minęliśmy ostatnie zrujnowane zabudowania wsi, gdzie spędziliśmy wigilię. Za kierownicą Hamza. Ali siedzi obok i zasypuje mnie potokiem słów. Zamilkł, gdy wyjechaliśmy na główną autostradę, pustą, przysypaną pyłem, miejscami gruzem i całą podziurawioną niewielkimi lejami po wybuchach moździerzy.

„Dla korespondenta wojennego to jest właśnie to miejsce, gdzie instynkt każe zatrzymać samochód i zawrócić” – napisał Arturo Pérez-Reverte hiszpańskiego prozaik w jednej z nielicznych książek („Terytorium Komaczów”), gdzie porzucił fikcję i opowiadał o prawdziwej wojnie. Hamza nie mógł ani się zatrzymać ani zawrócić.

Jechaliśmy drogą, wzdłuż której biegły okopy wojsk rządowych. Po drugiej stronie linia obrony bojowników Nusry.

„Drogi są tam puste, a domy obrócone w osmalone ruiny i zawsze wygląda tak, jakby zaraz miał zapaść zmrok (…) – pisał Reverte – „Terytorium Komanczów to jest to miejsce, gdzie słyszysz, jak szkło trzeszczy pod butami, i choć nikogo nie widzisz, wiesz, że jesteś obserwowany. To tam, gdzie nie widzisz luf, ale lufy widzą ciebie.”

Tym razem nie tylko lufy nas widziały. My też widzieliśmy ich – sylwetki żołnierzy Asada w okopach odległych zaledwie kilkadziesiąt metrów od drogi. Paradowaliśmy przed nimi w pomalowanych piaskową farbą terenowych pickupach – najbardziej popularnych pojazdach używanym przez bojowników od Afganistanu, przez Bliski Wschód, aż po Somalię.

Samochód był w bardzo złym stanie. Nie miał mocy. Krztusił się, gdy kierowca dodawał gazu. 80-90 km na godzinę to maksimum, ile mógł z niego wycisnąć. Choć trudno w to uwierzyć, Hamza przyjechał po nas na pustym baku. Liczył, że gdzieś zatankuje, ale po drodze nie znalazł nikogo z kanistrem paliwa. Jeszcze pięć kilometrów, jeszcze dwa, kilometr i jest zjazd z autostrady.

– „Chwała Allahowi!” – Odezwał się wreszcie Ali. – „On nam pomógł…”

– „Dlaczego asadowcy nie strzelali do nas?” – Zapytałem.

– „Jechaliśmy po was.” – odpowiedział. – „Chcieliśmy zrobić coś, co Bogu się podoba. Jeśli robisz dobre rzeczy, to Allah cię chroni”.

Droga zrobiła się nagle zatłoczona. Wróciły całe domy, bazar, ludzie na ulicy, samochody i klaksony. Przed nami granica turecka i baza pomocy humanitarnej ochraniana przez bojowników Ahrar asz Szam.

– „Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwy, że jesteście żywi i jesteśmy razem.” – Tak nas przywitał miły pan z brzuszkiem.

Mówił po angielsku i właściwie niczym się nie wyróżniał. Niewysoki, rudy w okularach z przystrzyżoną krótko brodą, wiek nieokreślony, może koło czterdziestu kilku lat.

– „Jestem z organizacji humanitarnej IHH i przyjechałem, was stąd zabrać… Zaraz zadzwoni do was konsul…” – Powiedział patrząc nam głęboko w oczy.

Uśmiechnęliśmy się. Nie musiał mówić nic więcej. On wiedział, że my wiemy… Tureckie służby. To jasne. Kilka godzin później znaleźliśmy się w kolejnym więzieniu, tym razem tureckim.

Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, a my podobnie jak dziesiątki współwięźniów – ochotników na dżihad z całego świata, gotowych zginąć za Allaha w Syrii, czekaliśmy na deportację. Do domu.

Dziewczyna z biało-czarnej fotografii

Wspomnienie o Agacie Michałek-Budzicz

Marcin Mamoń

Agata Michałek–Budzicz

Patrzę na fotografie rodzinne. Stare, ale i te nowsze. Najwięcej na nich kobiet. Żyły dłużej od mężczyzn. Teraz żyją na fotografiach. Młode i powabne, potem dojrzałe i pewne siebie, a w końcu dostojne w swojej starości. Mężczyźni odchodzili pierwsi. Ginęli w pojedynkach, w okopach, w podróżach, w górach i na morzach, w wypadkach samochodowych, w bójkach albo zwyczajnie na serce, wylew, raka płuc czy wątroby… Odchodzili zazwyczaj szybko, a kobiety wydawały się „wieczne” i musiały żyć bez nich. Nigdy nie poznałem swoich dziadków. Moja Babcia dożyła setki, a prababcia zmarła w 102 roku życia. Seniorką mojej rodziny i dzisiaj jest kobieta. To starsza siostra mojej mamy, pamiętająca jeszcze przedwojenny Lwów i ucieczkę przed bolszewikami do Generalnej Guberni. Po niej … Długo, długo nic…

Agata nie będzie mieć już takiego zdjęcia: portretu, twarzy wyrzeźbionej zmarszczkami staruszki. To dlatego, że Agata była inna. Nie była wdową w żałobie po mężu, synu, co zginęli za Polskę w Powstaniu Styczniowym. Nie była też Matką Polką wychowującą synów, by kiedyś i oni poszli się bić za Ojczyznę. Agata wolała bić się sama, jak Emilia Plater w 1830 roku, Anna Henryka Pustowójtówna w 1863 roku albo biec na pomoc rannym jak Danuta Sidzikówna „Inka”, która w 1943 wstąpiła do AK.

I Agata poszła na swoją wojnę. Z domu wyprowadziła się na początku studiów, był to początek lat 80. Nie chciała żyć pod jednym dachem z ojcem, wysokim oficerem LWP, który wprowadzał w Małopolsce Stan Wojenny. Musiała sama się utrzymać, więc uczyła dzieci w szkołach na prowincji. Konspiracja, knucie, akcja. To był jej świat.… I w nim tylko umiała odnaleźć smak życia. Doświadczała go tylko pomiędzy: pomiędzy ponad sześćdziesięcioma zatrzymaniami przez komunistyczne służby, dwoma miesiącami spędzonymi w areszcie WUSW w Krakowie, pobiciami, zastraszaniem, torturowaniem przez bezpiekę; pomiędzy wieszaniem za ręce na długie godziny, miażdżeniem palców szufladą, przypalaniem papierosami dekoltu, pomiędzy zwolnieniami z pracy, brakiem możliwości zatrudnienia i na koniec, jak zawsze dokuczliwą biedą.

I wtedy, w najgorszych beznadziejnych czasach, zaraz po Stanie Wojennym, w maju 1985 roku, wbrew wszelkiej logice, wbrew instynktowi zachowawczemu, który przecież każdy z nas ma, Agata po kolejnym porwaniu z ulicy i znęcaniu się na komendzie milicji wytoczyła proces bezpiece. Najlepsze, że go wygrała. Ona tylko mogła to zrobić. Nie znam innego takiego przypadku w PRL-u.

W maju 1988 roku, gdy strajkowała Huta im. Lenina w Nowej Hucie zgarnęli nas z przed Collegium Witkowskiego UJ… Byliśmy we trójkę: Agata, Paweł Chojnacki i ja. Trafiliśmy wszyscy na dołek na ulicę Mogilską (Gmach WUSW w Krakowie). Agata trafiła pod celę razem z moją siostrą, którą zawinęli w tym samym czasie, ale w innym miejscu w Krakowie. Siostra (Agata Mamoń-Prokop) do dzisiaj ma przed oczyma właśnie taki oto obraz: „Agata zdejmuje szpilkę z nogi i wali obcasem w żelazne drzwi celi na Mogilskiej.”

To był jej chyba najlepszy czas. Najgorsze miało dopiero przyjść potem, po walce, którą przecież Agata Michałek wygrała. W wolnej już Polsce, ktoś, kogo wszyscy znaliśmy oskarżył ją o współpracę z SB. Zrobił to przekonująco. Sam omal nie uwierzyłem… Lata 90. IPN-u albo nie było, albo ledwie powstał. Status pokrzywdzonego, sprawdzenie teczki, lustracja etc. to była daleka przyszłość. Pomówienie, oskarżenie o agenturę, mogło zabijać. I zabijało.

„Agatę bolało, że oszczerca bezczelnie funkcjonuje w środowisku dawnej opozycji antykomunistycznej, a Ona sama usunęła się, tracąc wielu przyjaciół. Nie mogła zrozumieć dlaczego tak się dzieje – sponiewierany się chowa, a opluwacz bryluje. Powiedziała słusznie – albo ja, albo on, ponosząc tej postawy smutne konsekwencje. (…) Ciężko to odchorowała, i moralnie, i fizycznie. (…) Ostatni raz zadzwoniła 5 lutego. Musiała ciągle leżeć po kolejnej operacji kręgosłupa; zapowiadało się na wielomiesięczną rekonwalescencję. Nie kłębiły się wokół Niej tłumy przyjaciół i znajomych, dyskretnie o tym wspominała.” Paweł Chojnacki

I w końcu w nocy 11 lutego 2020 roku, kiedy nie miała nawet 56 lat, jej serce pękło.

Niech dobry Bóg, za wszystkie cierpienia, których doznałaś, za Twoje trudne chwile, kiedy nie było nas przy Tobie zaprowadzi Cię tam, gdzie poczujesz się znów szczęśliwa, jak wtedy w 85’, kiedy przeczołgałaś bezpiekę. Bywaj!