Wszystko jest dobrze

Tomasz Borewicz

1

Ten mój pierwszy wyjazd to było czyste szaleństwo. Żadnych znajomych za granicą, nieznajomość języków, dwa ciężkie plecaki pełne dokumentów i tylko… 5 dolarów w kieszeni. Podróż odbywałem „stopem” – ze służbowym paszportem „Wyborczej” – mój osobisty był zatrzymany przez sb-cję. To z kolei była represja za „działalność bojowo-rozrywkową”, m.in. udział w wip-owskiej inicjatywie „Klub więźnia granic”- zbieraliśmy petycje, urządzaliśmy głodówki, itp. z żądaniem paszportu dla każdego oraz możliwości swobodnego przekraczania granic.

Głównym celem mojej podróży było włączenie europejskich ruchów ekologicznych do działań przeciwko budowie „Żarnowca”. Co nawiasem mówiąc mi się udało. Wkrótce potem został zorganizowany przez Greenpeace i Partię Zielonych „Europejski Tydzień Protestu”. W wyniku zmasowanych akcji protestacyjnych, blokad, petycji czynionych na terenie całej zachodniej Europy rząd Mazowieckiego podjął decyzję o zamknięciu „jądrówki”. Z kolei „zielonych” poruszył fakt zorganizowania w czerwcu 90, na terenie województwa gdańskiego referendum społecznego właśnie w tej sprawie. Referendum, jeśli chodzi o swój zasięg terytorialny i ilość osób biorących w nim udział, nie miało swojego odpowiednika w innych krajach i było dla nich bardzo spektakularnym wyrazem naszej solidarności społecznej i obywatelskiego zorganizowania. W tej chwili jest to zupełnie zapomniane zdarzenie z czasów kształtowania się III RP.

Ale ciągnęło mnie do wyjazdu również z ciekawości świata. Z ciekawości ludzi, smaków, kolorów, ubiorów, widoku ulic – słowem wszystkiego tego, co do tej pory musiałem sobie wyobrażać, opierając się na opowieściach ludzi, którzy wrócili „stamtąd” bądź na podstawie filmów lub materiałów telewizyjnych. Pamiętam np. moje „zresetowanie wyobraźni” przy wypowiedzi szwagra, iż „tam” – w Berlinie Zachodnim – mają gazety wyłącznie zapełnione programami telewizyjnymi i kanał TV emitujący cały czas muzykę. Jak to możliwe? Mamy tylko 2 programy TV – jak nimi wypełnić całą gazetę? Skąd wziąć tyle muzyki? Może oni odtwarzają stare festiwale piosenki? My np. moglibyśmy oglądać powtórki „Sopotów” i „Kołobrzegów”…

2

Kilka następnych miesięcy pozwoliło mi ten „zachód” poznać bliżej i to z wielu ciekawych perspektyw. Uczestnicząc m.in. w działalności organizacji pozarządowych byłem goszczony przez austriackich nazistów (takie „zezowate szczęście”) – zostałem wzięty za delegata polskich ruchów nacjonalistycznych (sic!), jak i dla odmiany – trafiłem na Rainbow Family Gathering. To cykliczna mistyczno-hippisowska impreza, na której pełno od wszelakich joginów, szamanów, czarownic, miłośników środków psychoaktywnych etc. etc.

Wracając z Austrii, trafiłem do Czechosłowacji w czasie „aksamitnej rewolucji”- na moście Karola odbywały się wówczas całonocne, pełne trunków wszelakich, potańcówki, przy których jednocześnie dyskutowano o demokracji, przyszłości i kształtach wolności. Wtedy jeszcze, świeżo co wybrany prezydent Havel, bez żadnej świty, chodził na piwo do swojej ulubionej gospody. Stała się ona miejscem występów wielu działających do tej pory w podziemiu wykonawców – z legendarną grupą „Plastic People” na czele. W czasie jednej z takich imprez mój kompan od kufla wręczył mi odręcznie wypisany świstek papieru – z zapewnieniem, iż pozwoli mi on wejść na mający się odbyć niebawem koncert „Stonsów”. Kilka dni później, nie mając nic do stracenia udaliśmy się grupą znajomych pod stadion – miejsce koncertu i … zdębieliśmy. Papierek miał, mimo naszych obiekcji, magiczną moc. Przeszliśmy przez wszystkie bramki wśród salutujących policjantów i trafiliśmy do sektora dla ViP-ów. I przy dźwiękach „Jumpin ~ Jack Flash”, „Satisfaction”, „Angie” dotarło do mnie, że to jawa, że naprawdę jestem… słucham… widzę… na żywo… „Rolling Stones”! Kolejny mur oddzielający mnie od „zachodu” został obalony.

Dowiedziałem się potem, iż ów swojsko wyglądający jegomość, to czechosłowacki wiceminister spraw wewnętrznych, były działacz Karty 77, po 68 roku pracujący, jak wielu mu podobnych opozycjonistów, w osiedlowej kotłowni. Aksamitna czeska rewolucja – to se już ne vrati…

Gdy powróciłem do Polski miałem w kieszeni nadal równowartość kilku dolarów, ale też wyraźnie określoną i silną potrzebę – Chcę podróżować! Właściwie istniała ona we mnie już od dzieciństwa. Wciągały mnie i nieprzytomnie rozpalały moją wyobraźnię opisy różnych ludów – w jakich warunkach żyją, co jedzą i piją, jak się modlą, jakie dziwne i niezrozumiałe obyczaje pielęgnują. Szczególnie upodobałem sobie ryciny z czasów odkryć geograficznych – z wyobrażeniami „dzikich” z innych kontynentów, posiadających np. głowy w brzuchu, trzecią nogę albo zrośniętych z jakimś innym stworami. Podobnie poruszały mnie w jakiś niezrozumiały sposób, pełne tajemnicy i egzotyki nazwy: Sikkim, Malakka, Moluki, Celebes, Borneo…

I mój pierwszy w ogóle wyjazd za granicę – to był wyjazd do takiego „dziwnego” (choć inaczej) kraju. Na początku liceum, za zajęcie I miejsca w konkursie „Polsko- Radzieckie braterstwo broni” trafiłem w nagrodę do… ZSRR. Tam, oprócz ujrzenia prawdziwego oblicza „odinoj w mirie strany, gdie tak swabodno dysziet cziaławiek”, przeżyłem swoją inicjację w męskość – w warunkach zresztą bardzo nieproletariackich. Otóż dzięki cudownej wręcz relacji wartości polskich gum do żucia wobec rubla, stałem się stosunkowo majętny. Naturalne było więc dla mnie nabycie sporej ilości szampana dla całej grupy. Szampan okazał się jednak wyjątkowo niepitny. Jedynym sensownym wyjściem okazało się wylanie go do wanny i wzięcie wspólnej kąpieli z przedstawicielkami miejscowej organizacji pionierskiej…

Z podróży do Austrii wróciłem z postanowieniem, iż pora teraz na rodzinę. Czas poświęcony na „knucie” i „zadymianie” wraz z upadkiem komuny się skończył – odcinam się od niego „grubą kreską”. Zajmuję się odnowieniem zaniedbanych relacji z moją partnerką i Anią – naszą malutką wówczas córeczką. Tak sobie planowałem, ale było już za późno… musieliśmy się rozstać. Zostałem sam w pustym mieszkaniu. Bez pieniędzy (wszak wszystko przecież robiło się dla „idei”), za to z poważnymi problemami zdrowotnymi – efektem nadmiernej eksploatacji organizmu, pobytu w aresztach śledczych, spania w zimie na ziemi w czasie blokad itd.

Gdy się wykurowałem znowu wróciłem do starych pomysłów na życie – tzn. żyłem z przygodnych fuch, a całą energię kierowałem na rzecz „idei” – tym razem budowy społeczeństwa obywatelskiego (to takie pojęcie będące w coraz większym zaniku). Wraz ze znajomymi dyskutowaliśmy o warunkach jego rozwoju w Nowej Polsce, spieraliśmy się o Abramowskiego, Ciołkosza, Dobrzyńskiego (to też już zapomniane nazwiska), tworzyliśmy struktury samorządowe i związkowe. Mnie bardziej zajmowała ekologia – energetyka alternatywna, organizacja szkół i osad ekologicznych, pierwsze w Polsce Dni Ziemi i Rainbow Family Gathering. Jednak gdzieś tak od połowy lat 90-tych, cały ten ruch zaczął się rozpływać. Przeważnie ostały się tylko indywidualne, często kosztem wielkich wyrzeczeń prowadzone inicjatywy. Od myśli samorządowej i spółdzielczej bardziej atrakcyjne stały się hasła i obietnice Wałęsy, Tymińskiego, Kwaśniewskiego i innych populistów.

4

Dla wielu z naszego środowiska gwoździem do trumny stał się przygotowany na potrzeby Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska raport „Ekorozwój Polska – 2020”- różnorodne symulacje i analizy ukazały, że można mówić tylko o różnych wariantach ekoregresu (patrząc teraz z perspektywy lat widzę, iż niestety, ale wiele diagnoz się sprawdziło). Byliśmy już zmęczeni – i działalnością w latach 80-tych, i przebijaniem się przez gąszcz przepisów, indolencją urzędników, obojętnością lub wyrachowaniem polityków. Cały czas żyliśmy „ideą”, teraz przyszedł czas znalezienia pomysłu na własne życie. Choć pomysły były różne – najczęściej sprowadzały się do osiedlenia, na różnych zasadach, na wsi. Zaczęły się pojawiać wspólnoty wiejskie zorganizowane wobec określonego celu – np. ekowioska Dąbrówka, wioska artystyczna Wolimierz czy też grupa „rękodzielników” z Warmii. Można by te zjawisko nazwać nową formą emigracji wewnętrznej wobec tej pierwotnej z lat 80-tych.

 

W tym czasie zostałem zostałem eksmitowany z pustostanu, w którym mieszkałem od kilku lat i przeniosłem się do piwnicy – gdzie dawniej mieściła się drukarnia Ruchu Wolność i Pokój. Znowu nie miałem pieniędzy i znowu głodowałem. Właściwie żyłem dzięki pomocy moich znajomych. I dzięki nim udało mi się otworzyć własną firmę. Nazywała się „Manasnieba – wyroby z różnych światów”. Idea była prosta – pieniądze jak manna z nieba dzięki sprzedaży – oprócz typowej galanterii z Indii czy Peru – różnych klimatycznych przedmiotów jak np. „deszczowe kije” znad Amazonki, indiańskie tipi, krawieckie przyborniki z Tybetu, stroje dla elfów i krasnali. Do tego – zasilane z dochodu: koncerty, warsztaty artystyczne, spotkania kulinarne, księgarnia, dystrybucja muzyki etnicznej, wspólne imprezy z klientami – wszystko pod hasłem spotkań z różnymi wymiarami innych kultur. Za kilka lat tego typu działania powszechnie nazywane będą „pakietem lojalnościowym”, „integrowaniem zespołu”, „ewentami”, itp. i umieszczone w kontekście „gospodarki zasobami ludzkimi”. Ja inspirowałem się Abramowskim i spółdzielcami żoliborskimi, no i miałem zupełnie inne intencje – nikomu z naszej „bajki” do głowy by nie przyszedł tak cyniczny eufemizm na przedmiotowe traktowanie człowieka (ilekroć słyszę o gospodarce zasobami, od razu przychodzą mi na myśl pracujący niewolniczo ludzie zesłani do łagrów czy też do niemieckich obozów pracy).

Po kilku miesiącach działalności – oprócz sklepu firmowego – miałem już sieć stoisk w miejscowościach nadmorskich i blisko 30 pracowników. Z nich wytworzyło się środowisko, które – szczególnie muzycznie – nadal jest aktywne w Trójmieście.

5

Z biegiem czasu coraz trudniej było mi się w tym opamiętać – głowa była pełna rachunków, terminów, faktur i… kolejnych pomysłów. Przekazałem firmę swoim pracownikom i udałem się na blisko rok do Indii. Tak bez konkretnego celu – dla samego faktu podróży, pozwolenia sobie na bycie i dzianie się. No i działo się – imprezowałem na Goa, leczyłem się z ran w zagubionej gdzieś w Himalajach wiosce, mieszkałem prawie 2 miesiące w slumsach koło Benares, jeździłem jako riksiarz w Kathmandu. Los rzucił mnie również do słynnego tybetańskiego klasztoru w Rumteku (Sikkim). Jeden z jego przełożonych, dowiedziawszy się, iż w tym dniu przypadają moje urodziny, zaproponował mi specjalną tybetańską wróżbę „mo” – argumentując, że jest to najlepszy dzień do tego typu praktyk. Ucieszyłem się niewymownie, palec Boży! – w takim miejscu, w taki sposób wreszcie znajdę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. A szczególnie to jedno – kiedy skończy się takie – delikatnie mówiąc – porypane życie? I czy mam szansę prowadzić jakieś normalne, ustabilizowane?

Wróżbitka podobno była znakomita, ale niestety mówiła jakimś rzadkim narzeczem. Pomiędzy nami ustawił się sznureczek tłumaczy – przekładających na kolejne dialekty i języki. Jej wypowiedź była długa – cieszyłem się, że już wkrótce będę miał wszystko wyjaśnione – dokładnie i całkowicie. Niestety praca tłumaczy, jakkolwiek przypominała zabawę w „głuchy telefon” miała jedną wadę – każde tłumaczenie było coraz krótsze. Na tyle, że od znajomej Polki (przekładającej z angielskiego na nasz), usłyszałem na sam koniec:

– Nie martw się. W końcu wszystko będzie dobrze.

I już i tylko tyle? Idź teraz mój ty Koziołku-Matołku dalej szukać swojego Pacanowa. – pomyślałem.

Wróciłem z Indii wzbogacony jednak o cudowne doświadczenie mocy życia. Trudno to jednym słowem określić, ale można to tak umownie nazwać. W brudnych, hałaśliwych, przypominających sen szaleńca Indiach – doświadczasz niezwykłego stanu wolności. Możesz być każdym na jakiego sobie pozwolisz – nie starasz się być grzecznym, sympatycznym, kulturalnym kolesiem – i nie daj Boże, jeszcze na dodatek politycznie poprawnym. Po prostu – żyjesz, a więc doświadczasz i wyrażasz swoje uczucia w nieskrępowany sposób. I w pewnym momencie ciało staje się żywe i rozwibrowane – wolne od setek nakazów, zakazów, konwencji, którymi jest naszpikowana nasza kultura. Oczywiście można taki stan odrzucić – bo wymusza na nas byciem autentycznym, a to już jest trudne dla zindustrializowanych Białych, można go też nie znaleźć – jeśli szukamy u różnych guru czy w wyciszonych medytacjami aszramach. Odnajdziesz moc i poczucie wolności tylko na ulicy – smrodliwej, roztańczonej, gwałtownej, nieprzewidywalnej. Łapiesz tego specyficznego bakcyla i… musisz już tam powracać. Choć jednocześnie masz dość tego kraju i zarzekasz się, że nigdy tu twoja noga już nie stanie. Oczywiście do następnego razu…

Wróciłem z tej krainy intensywnych, skrajnych zapachów, kolorów, zachowań; gdzie brak tylko jednego – umiarkowania, do naszego kraju – nadal szarego, nadal wiążącego cię w jakimś nieuchwytnym betonie, który sprawia, że wszystko wydaje się takie ciężkie i trudne do uzyskania. Do rządów wróciła również (post)komuna – cudownie wygrywając sentymenty za Peerelem. Nie mogłem się odnaleźć. Pragnąłem mocnego, konkretnego wysiłku, ale jednocześnie krzepiącego, z wewnętrzną przestrzenią pozwalającą doświadczać ważności naszej egzystencji. Decyzja była prosta – wyjeżdżam na pustynię – najlepiej do Timbuktu.

Tym razem miałem ze sobą 17$ i pomysł, aby wraz z towarzyszącą mi dziewczyną znaleźć jakąś dorywczą pracę w Hiszpanii, by zarobić na dalszą podróż. „Zderzenie cywilizacji” nastąpiło już w Kraju Basków. Dwaj uczynni i kulturalni Arabowie, którzy wzięli nas na „stopa” i zapewnili hotelowy pokój, wieczorem zażądali zapłaty czyli mojej dziewczyny. W czasie bójki, aby móc wezwać policję – wyskoczyłem z 2 piętra. Policja przyjechała błyskawicznie, gorzej było ze moją nogą – okazała się paskudnie złamana. Następne kilka miesięcy musiałem spędzić w Hiszpanii, zarówno ze względów medycznych, jak i prawnych – Arabowie okazali się poszukiwanymi przez Interpol przemytnikami narkotyków. Tu doświadczyłem wstrząsu, że mogę być traktowany jako Obywatel. Sędzia prowadzący sprawę był oburzony, iż mimo 1,5 miesięcznego pobytu w szpitalu nie otrzymałem ze strony polskiej ambasady (powiadomionej o wypadku) jakiejkolwiek pomocy materialnej i prawnej. Wystosował on nie tylko pismo interwencyjne do ambasady, ale również do MSZ ze skargą na brak starań ze strony placówki RP wobec jej obywatela. A oprócz tego (mimo, że jeszcze nie było orzeczenia o winie) przyznał mi część skonfiskowanych u Arabów pieniędzy, do czasu gdy otrzymam pomoc z ambasady. Nie mogłem w takie zaangażowanie uwierzyć – nie mogłem sobie wyobrazić polskiego urzędnika potrafiącego wyjść w sytuacjach niecodziennych poza standardowe „przepisy na to nie pozwalają”. Wręcz przeciwnie. Nasza administracja świetnie kontynuowała tradycję swoich pruskich i rosyjskich poprzedników – co najmniej obojętnie, często pogardliwie lub z poczuciem wyższości odnoszących się do petentów. Spadek po rosyjskim zaborze tkwi w naszych duszach. Często nieświadomie realizujemy słynny ukaz Piotra I nakazujący włościanom w obliczu urzędnika przyjąć durną i pokorną postawę, aby nie przeszkadzać mu w podjęciu właściwej decyzji. I w Peerelu i za szanownej RP paczka kawy, bombonierka albo inna korzyść pomaga uzyskać nam coś do czego mamy i tak niezbywalne prawo, a urzędnicy zapominają, że są utrzymywani z naszych podatków i zamiast pełnić rolę służebną, starają pokazać swoją „władzę”. Dopiero w ostatnich latach, powoli, z wielkimi oporami przyjmuje się zasada indywidualnej odpowiedzialności pracowników urzędów za swoje arbitralne decyzje. Kontakty z hiszpańskimi instytucjami (a było ich sporo) pokazały mi, że można być traktowanym po ludzku, życzliwie, bez wrogości i programowej podejrzliwości.

Zamieszkałem w Gironie (Katalonia). Utrzymywałem się z żebrania – pomocy z ambasady oczywiście nie otrzymałem. Stałem na zabytkowym, pełnym turystów deptaku. Godzinę dziennie, bo tyle mogłem wytrzymać mając gips do bioder i ciężkie kule. Ale wystarczyło na wynajęcie pokoju i skromne życie. Mimo licznych polskich wycieczek, ani razu (!), przez te dwa miesiące, nie otrzymałem choćby grosika od rodaków – mimo, iż wyjaśniałem swoje położenie – siłą rzeczy – w języku ojczystym. Pomagali mi za to sami Katalończycy – zarówno bezpośrednio datkami, zaproszeniami na domowe obiady, wożeniem na różne imprezy i koncerty (czy my potraktowalibyśmy w ten sposób żebrzącego obcokrajowca?) jak i pośrednio.

Poznawałem świat pozbawiony sztywnych gorsetów (wyobraźmy sobie w polskiej szkole wywiadówki, gdzie nauczyciele wraz z rodzicami spożywają wspólnie przygotowane posiłki, zakrapiane winem, co nie przeszkadza rozmowie o zachowaniu danego ucznia), świat oparty na naturalnej otwartości i radości życia. Musiałem jednak wracać. Umierał mój ojciec stoczniowiec – tak jak zresztą cała moja rodzina. Uczestnik strajków i w 70 r. i w 80 r. W „Człowieku z żelaza” Wajdy jest taka krótka scena – w której kilku stoczniowców wynosi przed bramę drewniany krzyż i zaciąga wartę. Stoją dumnie, z widocznym wzruszeniem. Jednym z nich jest mój Ojciec. Co pewien czas odtwarzam z DVD tę scenę i patrzę z dumą na Niego. To był piękny i dobry człowiek.

Czas po śmierci Ojca staje się moim największym koszmarem. Dziewczyna, z którą byłem w Hiszpanii, „odjeżdża” psychicznie. Mieszkam w zimnym mieszkaniu – z moją, będącą cały czas w gipsie nogą, nie jestem w stanie zejść do piwnicy po węgiel, aby napalić w piecu. Ani pójść do sklepu. Zresztą i tak nie mam pieniędzy i znowu głoduję. Sytuację ratują trochę pieniądze z odszkodowania za hiszpańską historię, ale rozchodzą się szybko na pokrycie długów. Nie mogę znaleźć pracy. Nie posiadam możliwości ruchu, jakiś zawodowych umiejętności, ani wykształcenia. W tym czasie (97-98 r.) w Polsce panuje głębokie bezrobocie. Mimo lansowanej przez SLD ideologii „państwa opiekuńczego” nie mogę uzyskać żadnego zasiłku czy innej formy pomocy materialnej. Nie „pasuję” pod przepisy.

Wybieram więc ucieczkę do przodu i szykuję kolejny wyjazd. W księgarni, gdzie szukam potrzebnych mi przewodników, zaznajamiam się z sprzedawczynią. Magda jest studentką biologii, która tu dorabia do stypendium, ale również marzy, aby wyjechać do jakiś egzotycznych i ciepłych krajów. Wspólnie opracowujemy szczegóły – plan jest dość złożony. Najpierw podróżuję konno po Mongolii. Potem przez Tybet, Indie oraz drogą morską docieram do Afryki. Tam spotykam się z resztą wyprawy i jeepami podróżujemy od jeziora Woodstock w RPA do Zanzibaru. Ekspedycja otrzymuje patronaty poszczególnych miast Trójmiasta i Uniwersytetu Gdańskiego. Ja podpisuję umowę na książkę – relację z wyprawy oraz sprzedaję mieszkanie, aby pokryć koszty przygotowań i samej podróży. Cieszę się, że na dłuższy czas opuszczę ten kraj. Mam dosyć ogólnego klimatu beznadziei i nijakości, kultu Biedy i Nędzy w mediach, disco-polo-polityki realizowanej przez SLD i Kwaśniewskiego. Mam dość obłudy i hipokryzji – ataków na Owsiaka, Leppera w koszulce z Orłem Białym, gwałtownych przemian światopoglądowych wśród moich wykładowców na uczelni. Jeden z nich, były sekretarz POP-u (miałem duże trudności ze zdaniem u niego egzaminów, ze względu na udział w strajkach) staje się dobrym znajomym abp Gocłowskiego. Rezygnuję ze studiów. W tym czasie mój dobry znajomy z opozycji, pospołu z księdzem kapelanem Radia Puls oraz byłym cenzorem i sb-kiem tworzą z diecezjalnej drukarni świetną maszynkę do prania pieniędzy. I mam dość Kazika z Kultu – za jego zbyt trafne i gorzkie teksty, które tną jak brzytwa po sercu. Tęsknię za przestrzenią, za możnością bycia prawdziwym, bez wchodzenia w śliskie moralnie układy. Tęsknię za światem – w którym jest miejsce na radość, przyzwoitość i wolność.

6

Na 3 tygodnie przed moim wyjazdem do Mongolii odezwało się moje „fatum”. Gdy przechodzimy z Magdą przez ulicę na zielonym świetle, wpada na nas rozpędzony samochód. Jego kierowca tłumaczył się potem na rozprawie, że jego ignorowanie sygnalizacji brało się z pośpiechu, aby jak najszybciej podlać kwiatki na działce. Otrzymuje 240 zł grzywny i 2 lata w zawieszeniu. Magda – pogruchotana miednica i pęknięty kręgosłup, ja – połamane kończyny i pęknięta czaszka (i w konsekwencji – 4 lata renty). Po wyjściu ze szpitala nie mamy gdzie się podziać – nocujemy w różnych przypadkowych miejscach, zdarzyło się nam spać na plaży.

Przez półtora roku udowadniamy różnym instytucjom (ZUS, PZU, itd.), że nie jesteśmy wielbłądami, że nie prowokowaliśmy wypadku, nie chcemy wyłudzić odszkodowania, niczego nie symulujemy. Nie stosuję się również do ukazu cara Piotra – nie jestem durny ani pokorny. Z przyznanego nam pierwotnie 18 % (u Magdy) i 11% (u mnie) trwałego uszczerbku na zdrowiu, po licznych komisjach i odwołaniach uzyskujemy odpowiednio – 61% i 48%. Olbrzymia różnica – co w takim razie z tymi, którym brak siły, zaparcia i wiedzy, aby starać się o swoje prawa…

W tym czasie rząd Buzka zaczął wprowadzać reformę służby zdrowia. W trakcie rehabilitacji spotkaliśmy się z potwornym chaosem. Ginęły nasz karty, otrzymywaliśmy błędne skierowania, odmawiano nam zabiegów. Ogarniała nas furia i bezradność zarazem, gdy np. okazywało się, że niepotrzebnie czekaliśmy kilka godzin na zabieg względnie człapaliśmy o kulach z jednej przychodni do drugiej – …bo… brakowało jakiejś pieczątki.

Bezduszni urzędnicy, bezduszne przepisy, bezduszne państwo – rodem ze świata Franca Kafki.

Walczyliśmy z własnym bólem i ograniczeniami. Magda miała problemy w poruszaniu się i nieustanny ból kręgosłupa. Ja z kolei – poważne zaburzenia pamięci i koncentracji – np. nie potrafiłem sobie przypomnieć jak się zaparza herbatę czy też sformułować na piśmie kilku zdań. Walczyliśmy również o przeżycie. Oszczędności i odszkodowania starczyły na zakup małego mieszkania, ale już były kłopoty z płatnością czynszu (cała renta szła na jego pokrycie), a co z pozostałymi potrzebami życiowymi?

Próbowałem uzyskać kredyty na uruchomienie firmy, ale mi odmawiano. Gdy niepomny carskiego ukazu próbowałem wyjaśnić różnym urzędnikom, iż w interesie państwa jest popierać osoby chcące generować własne pieniądze niż wydawać je ciągle z budżetu, to słyszałem, że np. przyznane mi pieniądze doprowadzą do upadku inne firmy, co oznacza nowych bezrobotnych, więc lepiej będzie jak pozostanę na rencie. Logika godna paragrafu 22…

Splot okoliczności sprawił, iż otrzymaliśmy do wynajęcia za niskie pieniądze, kilkupiętrową basztę przy gdańskiej Zbrojowni. Otworzyliśmy w niej Galerię Aniołkową. Oprócz różnej maści aniołów i misiaków prezentowaliśmy w niej sztukę użytkową tworzoną przez studentów ASP. Naszym znajomym i dostawcom trudno było uwierzyć, że z taką lokalizacją, towarem i popularnością (praktycznie nie mieliśmy konkurencji) – ledwo uzyskujemy jakiś zysk. To był okres tuż przed wstąpieniem do Unii. Nieustannie słyszeliśmy o braku pieniędzy względnie proszono nas o zniżkę ze względu na zatrudnienie w budżetówce.

Straciliśmy basztę, a więc i Galerię, gdyż nie chcieliśmy dać łapówki panu z ASP. Nie interesowało go, mimo iż był zatrudniony na wysokim szczeblu w administracji uczelni, iż studenci tracą miejsce do prezentacji swoich prac, praktycznie jedyne w tym czasie w mieście.

Wpadliśmy z Magdą na pomysł uruchomienia stoiska z hinduską biżuterią na płw. helskim. To był dobry pomysł. Nasza sytuacja finansowa wyraźnie zaczęła się poprawiać – wraz z rosnącą zamożnością społeczeństwa. Magda dokończyła studia magisterskie i rozpoczęła doktoranckie. Również wróciłem na studia, z tym, że zamiast historii – wybrałem etnologię i antropologię kulturową na Uniwersytecie Wrocławskim. Zamierzałem wykorzystać moje zainteresowania z dzieciństwa przede wszystkim po to, aby zdyscyplinować się i wymusić u siebie aktywność umysłową. Na początku było ciężko – co rusz przekonywałem się i to dosłownie, że myślenie może być bolesne. Opracowałem więc różnego rodzaju techniki doskonalenia pamięci i zdolności intelektualnych, i z tym problemem zacząłem sobie skutecznie radzić.

Przez kilka następnych lat powoli nasza sytuacja zaczęła się normalizować. Jeśli oczywiście za normę można uznać fakt, iż doktorant wyższej uczelni – pracujący dydaktycznie i naukowo w pełnym etacie (40 godz tygodniowo) – otrzymuje tak groszowe stypendium, że musi jeszcze dodatkowo pracować – również i w czasie wakacji (już po naszym rozstaniu Magda dokończy doktorat, a jej praca doktorska otrzyma nagrody rektora UG i ministra szkolnictwa wyższego. Potem, dzięki grantowi naukowemu wyjedzie na Tahiti, aby badać swoje ukochane storczyki). Normą w krajach Unii jest wsparcie finansowe dla wszystkich tych, którzy chcą się kształcić będąc w wieku średnim. Mogłem o tym tylko pomarzyć – borykając się z brakiem pieniędzy na pokrycie kosztów przejazdów z Sopotu do Wrocławia, noclegów i oczywiście samych studiów. Z tych powodów sprzedałem mieszkanie i przeniosłem się do Wrocławia. Wraz z wspólnikiem otworzyliśmy firmę – wykonywaliśmy różnego rodzaju studia i analizy, z wykorzystaniem typowych metod badań antropologicznych, na potrzeby organizacji pozarządowych i funduszy unijnych oraz biznesu (co stanowiło novum na polskim rynku).

Instytut Pamięci Narodowej - Ogólnopolska konferencja naukowa - Antropologia bezpieki
Instytut Pamięci Narodowej – Ogólnopolska konferencja naukowa – Antropologia bezpieki

W tym czasie, dowiedziałem się również, że ze względu na brak poparcia dla programu PiS-u, jestem wykształciuchem i zomowcem. To był dla mnie przełomowy i bolesny moment.

Nigdy nie interesowała mnie polityka. Moje działania opierały się na przynależnych mi prawach człowieka i obywatela oraz niezgodzie na próby ich naruszenia przez jakąkolwiek władzę. I tak, jak wielu uczestników opozycji byłem konsekwentny w swoim wyborze działania na rzecz życia w wolności i pokoju, zdając sobie sprawę, iż może on przynieść również różnego rodzaju represje. Nieraz musiałem przezwyciężyć wszechwładny strach, niosąc plecak pełen „bibuły” albo gdy byłem zamknięty wspólnie z wielokrotnymi mordercami w tzw. „sztywnej celi” (dla specjalnie groźnych przestępców), choć byłem tylko „niekryminalny”. Spałem przez kilka lat po 2-3 godziny, aby tylko mieć czas na przygotowanie interesujących dla uczniów lekcji historii, pisanie artykułów do podziemnej prasy i szykowanie kolejnych „zadym”. Rozpadła mi się rodzina i straciłem zdrowie. W porządku – tłumaczyłem sobie – to była bolesna cena, którą przyszło mi zapłacić za mój wybór, ale i też powinność – zarówno obywatelską, jak i patriotyczną. Chodziło przecież o możność życia w wolnym, demokratycznym kraju. Byłem jednym z wielu, którzy o tym marzyli i realizacji tego marzenia się poświęcili. W najczarniejszych snach nie mógłbym jednak sobie wyśnić sytuacji, w której bohater „ostatniej minuty” wraz z moralnie dwuznacznym endekiem i byłym aparatczykiem PZPR-u, stworzą groźny i zarazem groteskowy spektakl w dążeniu po coraz większą władzę. Wykorzystując cynicznie wszystko to, o co zwycięsko walczyliśmy. To nie tak miało być… „nie o takem” Polskę walczyłem… Może w takim razie lepiej byłoby wykorzystać swoje młode lata na wszelki przysługujące im przywileje – zdobywać wykształcenie, chodzić z kumplami na piwo, podrywać dziewczyny… Słowem żyć sobie przyjemnie i bezpiecznie…

Przypadek pomógł mi rozstrzygnąć ten konflikt gnębiących mnie uczuć z moimi demokratycznymi zasadami. Prawie w tym samym czasie otrzymałem sms-y – od Magdy przebywającej na Tahiti, od starych, „manasniebiańskich” znajomych podróżujących po Sri Lance i od Ani mieszkającej na Grenlandii (córka, jak duża część jej pokolenia udała się zarobkowo do Anglii, a potem w poszukiwaniu pracy, trafiła za koło polarne. Aby było jeszcze ciekawiej, wyszła za mąż za Eskimosa, który po dziadku – Niemcu, nosi nazwisko Grunwald).

Tahiti, Cejlon i Grenlandia… trzy, rozrzucone po całym świecie, magiczne wyspy. Znane tylko z podręczników geografii, nieosiągalne, a więc nierealne. Za moich szkolnych lat, turystyka (z silnym elementem handlowym) ograniczała się do Bułgarii i Węgier, a każdy kto trafił np. do Paryża lub Wenecji – musiał w naszym wyobrażeniu być nieprzyzwoicie bogaty lub pracować dla komuny i to na odpowiednim stanowisku (choć jedno nie wykluczało drugiego, wręcz przeciwnie). Ale do wyjazdu był potrzebny paszport, którego dysponentem faktycznie było państwo komunistyczne i wykorzystywało to jako jeden z elementów totalitarnej kontroli. Obecność moich bliskich w tak egzotycznych stronach świata stała się dla mnie ostatecznym dowodem politycznej i ekonomicznej przemiany. Przekonała, że naprawdę nie ma już komuny i że naprawdę posiadamy wolność, skoro możemy doświadczać jej esencji – możliwości wyboru… wyboru stylu i jakości życia, wyboru postaw i światopoglądów, wyboru celów i środków ich realizacji.

A więc warto było! Nie żałuję pozornie straconych lat i cieszę się, że w jakimś tam maleńkim stopniu mogłem przyczynić się do tego, aby mój kraj stał się normalnym krajem europejskim. Nie wolnym od problemów, ale w którym można znaleźć także powody do dumy i radości (chociażby np. dlatego, że staje się coraz bardziej kolorowy i czysty). Krajem, w którym można swobodnie realizować swoje pasje, posiadać ulubione książki lub filmy, wyrażać własne poglądy , a młode pokolenie może kształcić się za granicą czy też używać życie.

Zrozumiałem również, iż sam mam teraz – na poziomie psychologicznym – możliwość dokonania wyboru. Pomiędzy utrzymywaniem pomysłu na życie, który zakładał realizowanie się w konflikcie i zmaganiu z trudnymi sytuacjami losowymi, pod pretekstem realizacji „idei” – „walki o Wolność i Pokój” (dla innych „ideą” może być np. „Prawo i Sprawiedliwość za wszelką cenę”), a pomysłem pozwalającym na realizowanie swojego życia w wolności i w pokoju…

W połowie 2008 r. – po ponad 20 latach studiów – obroniłem magisterkę. Przyznałem sobie nagrodę za wytrwałość i poświęcenie – wyjazd do Azji Płd-Wsch. Ale wyjechałem razem z Magdą – umówiliśmy się, że skoro poznaliśmy się, by wspólnie wyruszyć dla przygody do ciepłych krajów, a w czasie naszego związku nie było na to możliwości, no to teraz – już po naszym rozstaniu – logicznym jest, aby to w końcu uczynić. Szereg przypadków doprowadził nas na wyspę, której tradycyjną nazwę poznałem dopiero w przeddzień przylotu – już po zakupieniu biletów lotniczych. Była to – korcąca mnie od dzieciństwa… Celebes. Piękna, wolna od turystyki masowej, obfita w niezwykłą florę i faunę. Jej specyficzne ukształtowanie doprowadziło do powstania wielu interesujących i wysoce zróżnicowanych kultur. My trafiliśmy do ludu Bayo zwanego Morskimi Cyganami. Taki przydomek wywodzi się od ich trybu życia. Mieszkają w skromnych, praktycznie pozbawionych sprzętu domowego, chatach, ulokowanych na wbitych w dno morskie palach. Po roku, dwóch przemieszczają się do kolejnej zatoczki. Mężczyźni nim udadzą się na wieczorny połów, grają w szachy lub godzinami wpatrują się w morze. Do kobiet, oprócz typowych obowiązków rodzicielskich, należy dbanie, aby nie obciążać się nadmiernym dobytkiem, gdyż przeszkadza on w nieustannych przeprowadzkach. W związku z czym z całą pasją oddają się hazardowi, a szczególnie grze w karty – cenione są duże przegrane. Dawno już nie spotkałem takich uśmiechniętych i spokojnych ludzi. Czułem się tam jak u siebie i gdy wracałem do Polski, wiedziałem już czego chcę i jak się mam realizować…

Obecnie zacząłem remontować niedawno nabytą, starą, drewnianą, wiejską chałupę – z pięknym sadem i ślicznie ulokowaną pod lasem. Szykuję się również do rozpoczynającego się niebawem letniego sezonu handlowego. A od jesieni zamierzam podjąć studia doktoranckie – materiały do pracy będę zbierać oczywiście na Celebes. Przebywając u Morskich Cyganów.

Magda przebywała ostatnio na Andamanach i Sumatrze. Zastanawia się, czy nie zamieszkać gdzieś na Wschodzie. Bądź co bądź, storczyków jest tam w bród.

Ania, moja córka niedawno wróciła do Polski. Oboje znaleźli ciekawą i dobrze rokującą na przyszłość pracę.

Ania, moja obecna partnerka jest artystą – ceramikiem, fascynuje ją kultura Wschodu. Była już w Japonii, a teraz pogłębia swoją wiedzę i umiejętności w Chinach.

Jak by tu powiedzieć… Wszystko jest dobrze.

8

9