Herzliya. Ludzie wciąż pytają…

Halina Birenbaum

Targi Książki w Turynie

Ludzie pytają skąd biorę siły, aby wracać do tych strasznych wspomnień, do miejsc zagłady? Czy to nie działa na mnie źle? Jak Niemcy, stali się „tacy” i czy inni dziś też się mogą takimi stać? Czy nie przestaję myśleć i żyć zdarzeniami Holokaustu na co dzień? Czy nie chciałam popełnić samobójstwa, gdy już zginęli moi wszyscy bliscy? Czy mogę jeszcze po tych okropnościach wierzyć w Boga? Czy spotykam się z kimś, co był ze mną razem w obozie, w getcie?

Czy nienawidziłam i nienawidzę Niemców? Jak to możliwe, że nie mam w sobie nienawiści? Czy śnią mi się po nocach i dręczą do dziś tamte koszmary i czy są chwile w moim życiu, że o nich nie myślę? Jak wróciłam do normalnego życia, po tym wszystkim? Czy nie chciałam usunąć numeru oświęcimskiego z przedramienia? Jakie jest moje najgorsze doznanie Stamtąd – jakie najlepsze? Czy byli też dobrzy esesmani? Czy rozpoznałam jakiegoś prześladowcę po wojnie? Co chciałabym przekazać dalszym pokoleniom, a czego bym od nich chciała, oczekiwała?

Izraelczycy pytają, jak reaguje na moją opowieść młodzież polska, niemiecka? Dlaczego Polacy wydali moją książkę? Dlaczego Niemcy chcą słuchać o Szoa? 1 jeszcze, jeszcze tyle „jak?”, „dlaczego?”, „po co” i znowu „dlaczego”?…

Przyjazd do Auschwitz, Majdanka nie działa na mnie źle, przeciwnie, czuję tutaj mocniej sens swego przeżycia. Uświadomienie sobie, że potęga tego największego zła, które wydawało się niezwyciężonym, wiecznym poniosła klęskę. Ale myślę, że w pewnych, sprzyjających warunkach, zdominowanych krótkowzrocznością, zaślepieniem nienawiścią rasową czy też fanatycznymi religiami – na glebie wypaczonych norm, wartości ludzkich, każde społeczeństwo mogłoby się wykoleić, większość społeczeństwa mogłaby stać się “takimi” jak ONI, NIEMCY, WTEDY.

Bóg Ciebie uratował…

W obozie pragnęłam żyć, doczekać końca wojny, bo życie jest silniejsze niż wszystko. Nie mogłam już WTEDY wierzyć w Boga, gdy na moich oczach palili się ludzie, gdy oddychałam tym mordem jawnym, legalnym, a świat milczał i żadna siła na ziemi ani w niebie nie potrafiła tego zatrzymać.

Ludzie w obozie myśleli o kęsie chleba, łyku wody, o centymetrze przestrzeni, by zmieścić gdzieś umęczone, pobite, schorowane ciało. Wątpliwe tam było wszystko oprócz tysięcy śmierci na każdym kroku. Tam było piekło! A w piekle nie ma miejsca dla Boga! Ale – pytają – Bóg przecież ciebie uratował tyle razy? Tak, odpowiadam. Wiara głosi, że Bóg kocha i potrzebuje wszystkich nas. KAŻDEGO.

Miliony zamordowanych WTEDY nie doczekało się dowodu opatrzności. Co by ONI odpowiedzieli na to pytanie? Nie sądzę przecież, że ja jestem lepsza, czy bardziej potrzebna na tym świecie.

Muszę dawać świadectwo…

Straciłam cierpliwość do wielu rzeczy, które kiedyś mnie pasjonowały – nieraz nie chce mi się nawet podnieść słuchawki, odebrać telefonu… Już jakby mi tylko pozostało załatwić najpilniejsze sprawy, utrwalić najważniejsze, nie tracąc czasu na nic innego.

Jednak najważniejszym znów okazuje się przekaz tych wspomnień. Zdążyć jak najwięcej! Ale bywa też i pewne lenistwo lub raczej sprzeciw wobec pisania, zwłaszcza gdy mnie pytają: „czy jeszcze lub znów coś piszesz”?,„o czym teraz”? „czy stale o tych smutnych dziejach”? „czy dalej tylko o Holokauście?” I dręczy mnie wstyd, gdy mam się przyznać, że „tak, znów o Holokauście” albo, że miesiącami oprócz odpowiedzi na listy niczego właściwie nie napisałam. Prawda, że zapisuję wszystko w sobie i w pewnym momencie przelewam na papier, ale nie tak łatwo to komuś wytłumaczyć.

Napisałam. Czy to już wszystko? Można wreszcie odpocząć, bez poczucia „długów”. Wiele wszak udało mi się zrealizować. Zawsze jednak nie wszystko i nie tak, jak pragnęłam. Zatem dalej nie przestaję czekać na różne spełnienia i chciałabym przyśpieszyć czas, co właściwe oznacza skracanie życia, mnożenie się zmarszczek, siwych włosów i ubytek sił czy nieraz też wiary w sens dalszych wysiłków. Jednak milczenie, to rodzaj śmierci, gdy tyle się ze mną i wokół mnie działo i dzieje.

Przebaczenie…

Katolicy często pytają – czy jest szansa na chrześcijańsko – żydowskie zjednoczenie? Jak wygląda dialog i droga pojednania? Mówię im – dialog i droga do pojednania prowadzą przez mówienie prawdy, uszanowanie drugiego i chęci zgodnego współżycia z nim, mimo różnic. Nie musi być zjednoczenia, by szanować się wzajemnie. Różnice wzbogacają nasz świat. Pojednanie jest możliwe przez przyjęcie drugiego takim jakim jest. Każdy musi mieć prawo być sobą, mieć prawo do swego wyznania, poglądów, tradycji, upodobań – oczywiście jeśli one nie krzywdzą innych, jak ci, co „wzbogacili” świat pojęciem pieców do spalania ludzi i Holokaustu!

Nieraz dyskretnie pytają mnie NIEMCY CZY MOGĘ IM WYBACZYĆ? I szukam odpowiedzi na to najtrudniejsze pytanie, w głowie, w sercu. Ono chyba należy do pewnej specyficznej logiki z zupełnie innego wymiaru. Przebaczyć, co? To, do czego żadne słowa nie pasują, nie wyrażają?! Jednak tamto WCZORAJ minęło i musimy działać w teraźniejszych realiach. Przyjeżdżam do Niemiec. Poznajemy się na nowo, inaczej, odkrywamy wzajemnie w tych spotkaniach.

Przeszłość jednak jest w nas i tkwi wciąż między nami, te koszmarne fakty, których oni nie znali, nie zgłębiali, a może woleli nie znać. I ten ból mój budzący dziś zrozumienie. Nie ma w tym i nie będzie nigdy zapomnienia, przemilczania zła. Więc nie wiem po prostu, jakimi słowami określić czym jest w takich sytuacjach wybaczenie? Odpowiedź znajduje się u zamordowanych, ale oni już nie przemówią!

Wielu uratowanych z Szoa uważa, że nie powinno się mieć kontaktów z Niemcami. Ja uważam, że pielęgnowanie w sobie nienawiści prowadzi jedynie do utrwalania zła i zatruwania samych siebie. Dlaczego pozbawiać się szans na porozumienie, na przyjaźń międzyludzką, gdziekolwiek by to nie było? Wszędzie są tacy, którzy jej pragną i są jej godni.

Jednak muszę się przyznać, że krzywdzący czyn dziś od kogoś w Niemczech boli mnie bardziej niż od innych. Bo natychmiast zjawiają się porównania, wraca obraz przebytych koszmarów, dźwięk morderczych rozkazów w tym niemieckim języku, tak świeżych ciągle w pamięci!

Poznałam w Niemczech wielu światłych, szlachetnych ludzi. Mam wśród nich serdecznych, wiernych przyjaciół. Sądzę, że TAMTA haniebna przeszłość nie przestaje wyciskać piętna także na ich teraźniejszości, dręczącej poczuciem wstydu, winy.

Pojednania

Tak wiele wiąże się z treścią słowa pojednanie! A zwłaszcza w obliczu mojej przeszłości z Shoah. Nie potrafię się pojednać z jednostronnymi, ciasnymi pojęciami, chodzić wydeptanymi, wygodnymi ścieżkami wymyślnych tendencji, robić to co się opłaca, mówić to co wszyscy mówią, bo tak chce większość w danym czasie i okolicznościach…

I chcąc nie chcąc popadam w różne konflikty w swych zmaganiach opowiedzenia doświadczonej prawdy, gotowości słuchania jej, pamiętania tego, co tak wielu boli i chciałoby zapomnieć i – w utrzymaniu samodzielnego myślenia, analizowania; oceny sytuacji, ludzi, ich działań i reakcji.

Nieraz kłócę się z samą sobą, bo zwykle w powstałych incydentach stawiam potem siebie w miejsce drugiego człowieka, staram się zrozumieć jego sposób myślenia i argumenty, co w wielu przypadkach budzi wyrzuty sumienia, skruchę, pragnienie wzajemnego wybaczenia.

Największą radością jest dla mnie, gdy wrogość zmienia się w zrozumienie, gdy wraca zachwiana z jakichś powodów przyjaźń. Ale nie za cenę przyznania słuszności tam, gdzie jej nie ma, w imię jakichś uświęconych celów. Z tym się nigdy nie pojednam, nie zgodzę.

Jak wznieść się raptem po tylu stopniach – od żony i matki, babci, świadka Shoah i w jednej chwili dorosnąć do tak poważnego, zobowiązującego jakim było wyróżnienie – Człowiek Pojednania 2001 roku?

Wypełniły mnie wątpliwości, i duma, i lęk. Czy naprawdę zasłużyłam na ten zaszczytny tytuł Człowieka Pojednania? – przyznany mi w Warszawie, w mieście, gdzie się urodziłam, gdzie moi rodzice tak bardzo się starali wychować mnie na człowieka? Uczyli mnie wartości ludzkich nawet jeszcze w getcie warszawskim, które bestialsko burzono wraz z całym życiem, a ja jako dziecko żydowskie miałam zginąć w pierwszej linii, ze słabymi, chorymi. Tak musiało być według praw hitlerowskich Niemiec i ich teorii Nowego Porządku w Europie.

Resztę wszelkich nauk o świecie, ludziach, wartościach moralnych i wierze miałam wkrótce poznać już sama, w piekłach obozów zagłady, bez MATKI zgładzonej w komorze gazowej na Majdanku, bez OJCA straconego i spalonego w Treblince, BRATA i młodej BRATOWEJ, która zastępowała mi matkę, zamęczonych i spalonych w Auschwitz.

W ciągu długich miesięcy stałam godzinami na apelach w Birkenau tonąc w błocie, głodna, przemokła od deszczu, zmarznięta, w gnijącej, zawszonej odzieży. We wciśniętych w rany nóg za dużych, oblepionych błotem lub śnieżnymi kulami drewniakach, na wprost rampy, na którą zajeżdżały dniami i nocami pociągi przepełnione ludźmi, których po wypędzeniu z wagonów bydlęcych wpędzano krzykiem i biciem do pobliskich komór gazowych, w ten wysoko, do nieba buchający ogień z kominów krematoryjnych.

Mimo woli porównywałam absurd wpajanych mi tak gorliwie zachowań i wartości z otaczającą mnie rzeczywistością. Tak często nie potrafiłam wtedy sprostać tym pouczaniom, byłam surowo strofowana! Tutaj nie było niczego, żadnej złudy, nawet że nie można bezkarnie zabijać i palić ludzi, bo odezwie się krzyk boski z nieba i ziemi wobec tych masowych, gigantycznych zbrodni, który wstrząśnie światem do podstaw… Tam wówczas straciłam więcej, niż znaczyła wiara moich rodziców i przodków.

Uśmiechać się do swych ran

Ale zrodziło się nowe, potężne poczucie sensu życia, zgłębienie duszy ludzkiej i swojej własnej, z której wówczas czerpałam wszelkie soki, aby szybko dojrzeć do tych koszmarnie nieprawdopodobnych sytuacji. Przyjmowałam je jako jedyne normy w miejscu, z którego nie było innego wyjścia, niż jako dym z komina krematorium. Trwałam póki sił starczało, w coraz okropniejszych warunkach, nie zatracając siebie i świadomości tego, co jest naprawdę istotne w życiu; jakim powinien być człowiek, jaką ja powinnam być.

Zapamiętałam te wszystkie zdarzenia, ginących wokół mnie ludzi, ich pragnienie życia i błaganie choćby już jedynie o pamięć, jeśli nie będzie im dane przetrwać. Jest we mnie każdy szczegół ich i mojej męki, okruchy dobra, najlżejszy promyk światła, ciepła przyjaźni w tych strzępach życia pośród rozpętanej nawałnicy śmierci.

Uśmiechać się do swych ran i do swego sieroctwa. Moją siłą i energią okazały się zasoby nabytych doświadczeń, zbieranych od września 1939 roku, gdy ukończyłam 10 lat, a mój wiek zaczął się odliczać inną miarą. One są moją siłą do dziś także i dla tych, którym przekazuję te wspomnienia – bez żalów, rozpaczy, nienawiści.Uświadamiają sobie nagle poprzez te opowieści wartość i sens życia, przyjaźni, miłości, oddania drugiemu człowiekowi, nabierają nowego spojrzenia na życie, historię.

I wtedy zacierają się różnice między ludźmi, nie padają prowokacyjne pytania, nie ma ironicznych uśmieszków na słowo Żyd, nie ma już miejsca na żadną wrogość, z jakichkolwiek powodów. Może właśnie tu rodzi się, mimo woli, to co Boskie? Byłam zawsze i jestem przekonana, że dla żadnej racji nie wolno milczeć.

Dobro jest potężniejsze niż zło

Ani DOBRO ani ZŁO nie przychodzą same z siebie, ani jedno i ani drugie nie zjawia się wyłącznie, absolutnie: albo, albo. Ale ZŁO można łatwo i szybko rozniecić i rozpowszechnić – dla DOBRA trzeba się długo mocno natrudzić. Wszystko jest w nas – w ludziach. Od nas zależy, przez nas powstaje lub ginie, i niekoniecznie przez tych wyłącznie, którzy nie wierzą w Boga chrześcijańskiego.

Ja szanuję cudzą wiarę, cudze poglądy i staram się, żeby tolerowano moje i moje pochodzenie. Zawsze czuję się przede wszystkim CZŁOWIEKIEM i nieważna jest dla mnie przynależność narodowa. Ale, gdy ktoś atakuje moją narodowość, jestem wówczas jak najbardziej Żydówką.

Tak samo wstydzę się i oburzam, gdy moi współrodacy atakują innych za ich pochodzenie czy wyznanie.

Nie boję się i nie uciekam przed bólem swych wspomnień. Mówienie o nich, przekazywanie ich tym, którzy mieli szczęście urodzić się później, nie jest otwieraniem czy jątrzeniem ran – te rany pozostają we mnie i w pewnym sensie w całej ludzkości, czy się o nich mówi czy milczy.

Przekaz prawdy oświęcimskiej jest wielką nauką, znajdywaniem odpowiedzi, uczeniem tolerancji innych, pozbywaniem się zła, które nieustannie czyha na nas, a nierzadko jest w nas samych, gdy podpowiada ucieczkę od trudnych doznań i wspomnień. Dobro i miłość mogą się zrodzić w każdym człowieku, jak i zło może objawić się w każdym, niezależnie od pochodzenia, wyznania, wiary w Boga czy jej braku. Przekonałam się o tym nie raz.

Wiem, że nic na ziemi nie jest niewątpliwe, doskonałe, wieczne – ani dobro ani zło. Jedno i drugie istnieje, zmienia się, jak światło i ciemność, życie i śmierć. Sądzę, że zła jest więcej na świecie niż dobra, ale dobro jest potężniejsze i dlatego zło nie może zwyciężyć ostatecznie, inaczej świat już dawno by nie istniał.

Staram się nie robić innym ludziom tego, co by mnie bolało czy godziło we mnie. Chcę tylko przekazać moje doświadczenia przez swoje najgłębsze, najprawdziwsze emocje. One trafiają do każdego, do Chrześcijan i Żydów, katolików i ewangelików, do świeckich, młodzieży i dorosłych – do tego, co wszystkim wspólne – jak cierpienie, radość, żałoba, ból, pragnienie miłości, ciepła, nadziei.

Dotknąć Auschwitz bez strachu…

Dokumenty, statystyka – suche zapisy, zdawkowe w swojej urzędowej formie. Nie na nich opieram się zazwyczaj, kiedy przekazuję swoje doświadczenia z ZAGŁADY. Mam je w sercu, w duszy, w świadomości i będą tam dopóki umysłu nie zaćmi mgła nadchodzącego końca. A może i wtedy jeszcze pozostaną świeże w ostatnich przytomnych przebłyskach. I ten oświęcimski numer na moim ręku – ten zewnętrzny dowód na wszystko stamtąd, na wieki.

Po wyzwoleniu z nazistowskich obozów, gdy wróciłam jako piętnastoletnia staruszka do zrujnowanej Warszawy, aby szukać tam życia wśród moich umarłych, nie przyszło mi nawet na myśl pojechać znów do Oświęcimia, Majdanka czy Treblinki. Upajałam się odzyskaną wolnością i poczuciem, że mogę o nich opowiadać wreszcie w czasie przeszłym.

Potem wyjechałam daleko i wydawało mi się, że znikłam na zawsze z horyzontu kraju, w którym się urodziłam i że nigdy do niego nie wrócę.

Moje dzieci słyszały jednak od maleńkości w naszym domu język polski, w jakim porozumiewałam się z mężem i bliskimi przyjaciółmi. Znały nazwę Auschwitz – Oświęcim, nasze kompletne sieroctwo rodzinne i mój numer wytatuowany na ręku. Wiedziały też, że jestem inna niż matki ich izraelskich kolegów. Nie zawsze rozumiały tę inność i nie zawsze się z nią godziły.

Po niemal czterdziestu latach zezwolono na kilkudniowy wyjazd do Polski. Starszy syn i mąż uprzedzali, żebym nie jechała do Oświęcimia i Treblinki, bo dostanę tam ataku serca. Ale te właśnie miejsca cierpień i kaźni były głównym celem mojej wyprawy. Chciałam przekroczyć ich bramy z własnej, nieprzymuszonej woli. Dotknąć ich bez strachu.

W czerwcu 1986 roku przyjechałam do Warszawy z grupą izraelską. Oderwana od wszystkich i od siebie, szłam po moim rodzinnym mieście sprzed wojny, szlakami, na które wytyczyło moje życie.

Przyjechałam wreszcie do Oświęcimia. Był pogodny, letni dzień. Słońce, błękitne niebo i druty kolczaste, brama, baraki. To tutaj! To ja. Cisza i zieleń na zewnątrz pozwalają mi tam wrócić wszystkimi zmysłami, bez strachu. Słyszę głosy, jęki, wyzwiska, brnę w błocie, boję się podnieść głowę, by spojrzeć na budki wartownicze…

Gwizdki na apel, szaleńcza „pchanina” o „lepsze” miejsce na placu przed blokiem, głód skręcający kiszki, ziąb przenikający do szpiku kości. Gwizdki na selekcje. Ryk śmierci w powietrzu, na ziemi i w niebie. Wszystko jest tak okropne, że właściwie nic już nie jest straszne, bo wszystko najgorsze, najbardziej niemożliwe jest na co dzień jedynie realne, i człowiek nie jest już człowiekiem, życie ludzkie nie ma żadnej wartości, nic w ogóle nie znaczy, gdy się nie należy do rasy niemieckich panów. Nic nie warte jest słowo ludzkie, bo nie wyrazi tego dna piekła – jest już zbędne.

Wszystko pali się i spala w tym ogniu z pieców. W płucach i w sercu mam ten dym. Oddycham nim i tu tak mocno i przenikliwie!

Czy potrafią zrozumieć, ile i jakie więzy łączą mnie z tym miejscem, a nawet z dźwiękiem jego nazwy?! Jak bardzo przynależę do niego?

Przeżyłam. Dziś wróciłam jako wolny człowiek!

Nikt już nie zaprzeczy

Pewnego styczniowego ranka 1997 roku zadzwonił telefon w moim domu w Herzlii. Zawiadomiono mnie, że odnalazłam się w dokumentach oświęcimskiego obozu nadesłanych z Moskwy do Muzeum w Oświęcimiu.

Grynsztajn, numer 48693, a zamiast daty mojego urodzenia – znak zapytania!… Łzy zatkały mi gardło. Suchy zapis, a tyle treści! Potwierdzenie na piśmie tamtego czasu! Wszystko więc jest prawdą, co opowiedziałam, napisałam, nagrałam na taśmy magnetofonowe… TO BYŁAM JA. Zarejestrowano mnie, nikt nie może temu zaprzeczyć!

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.