Perły przed wieprze. Pożegnanie

Marek Szarek

Bernard Buffet – Autoportrait

Przez cały ubiegły tydzień żegnałem się z moim starym mieszkaniem i zgromadzonym w nim księgozbiorem. Z okna – już nie mojego pokoju spoglądałem na majaczący w wiosennym powietrzu ursynowski pejzaż. Patrzyłem na przybrudzone elewacje sąsiednich bloków i na, jakimś cudem zachowany ogryzek dzikiego parczku, pod którego drzewami zaległy mogiły zniszczonego cmentarza. Obserwowałem, jak stado wron, spłoszone przez rozsierdzonego kundla, poderwało się do lotu i zawisło czarną chmurą nad Psią Górką.

Przywoływany przez właściciela pies, wracał z podkulonym ogonem do pana, a ja wróciłem do przerwanej roboty. Pakowałem książki do tekturowych pudeł, które mieli zabrać pracownicy firmy przewozowej. W kącie pokoju stała piramida kartonów, wypełnionych setkami woluminów, a pod osiedlowym śmietnikiem wznosiła się jeszcze wyższa góra usypana ze wzgardzonych tomów.

Praca szła, jak po grudzie. Co rusz zawieszałem się nad zdjętą z półki pozycją, ważyłem ją w dłoni, podczytywałem, i zastanawiałem się, czy lektura zasługuje na łaskę przeprowadzki, czy na miejsce pod śmietnikiem… Nie byłem zadowolony, ponieważ obiecałem sobie, że nie będę miał litości dla książek, że całą tę makulaturę oddam za grosze albo zostawię w sprzedawanym mieszkaniu, a nowe życie zacznę bez papierowego balastu… Nawyk czytania, to najbardziej przeceniana, zmitologizowana i zbędna w dzisiejszych czasach czynność, to czas utracony, zmarnowane pieniądze i zepsute oczy.

W drugich rzędach półek odkrywałem archipelagi zapomnianych tytułów, powieści nieodwiedzane od lat, jak porzucone kochanki, z którymi kiedyś – tyle mnie łączyło, a które teraz prosiły o pamięć. Odkurzałem spalone śródziemnomorskim słońcem kryminały – Camilleriego, Montalbana, Izzo. Przeglądałem duszne, jak koszmary senne tomiki Mankella i wspominałem obitą mordę Marlowa, zawsze spragnionego whisky i miłości, uwodzącego wisielczym humorem bohatera prozy Chandlera. I tylko dla niego znalazłem miejsce w pudełkach. Zachowałem też tom listów amerykańskiego autora, a pozostałych “kryminalistów” wrzuciłem do plastikowych worków, przeznaczonych na makulaturę.

Przez chwilę wahałem się, czy nie powinienem palić tymi książkami w kominku, jak miał w zwyczaju bohater detektywistycznej sagi Montalbana – prywatny detektyw Pepe Carvalho, ale płomyk nie wart był świeczki.

Po kryminałach przyszedł czas na reportaże – gatunek szczególnie ulubiony przez naszych pisarzy. Polskie specialite de la maison. Oszczędziłem przedwojennych i peerelowskich klasyków – Wańkowicza, Pruszyńskiego, Kąkolewskiego, ale zrezygnowałem z Kapuścińskiego. Zlitowałem się jedynie nad jego abisyńską rymowanką.

Na zatracenie skazałem czeski cykl Szczygła. Zniechęciło mnie ukryte dno tej literatury – jej przesłanie dyskretnie suflowane rodakom. „Polaczku – wyżej dupy nie podskakuj, nie szastaj się narodowo i religijnie, nie ruszaj z motyką na słońce, nie hamletyzuj, siedź w kącie i czekaj, aż znajdą cię! Zamiast Kmicica, bierz przykład z dobrego wojaka Szwejka, a zamiast do kolejnej wojenki, szykuj się do knajpy na piwo” – pouczał Szczygieł, dlatego wyrzuciłem czechofila za Olzę, a utwierdził mnie w tym ostatni esej Magdaleny Okraski.

Na makulaturę powędrowały też postaci okupacyjnych “reportaży” Hanny Krall. W ten sposób drugi raz pochowałem: polską Alkestis, niedochrzczoną dziewczynkę o czarnych oczach i bojownika, który chciał zdążyć przed panem Bogiem. A kiedy nocą po skończonej robocie po raz ostatni zaległem na starej kanapie, przyszli do mnie bohaterowie wyrzuconych książek –

“siedli w nogach łóżka
skarżyli się, że im zimno
i chociaż pies cicho warczał
osłaniali się niewidzeniem
jak skórzaną tarczą
i zimnymi dłońmi
sięgali mojego serca
pytając kiedy będą mogli
przyjść na mój pogrzeb”

(Parafraza wiersza J. Iwaszkiewicza z tomu „Śpiewnik włoski” – Wydawnictwo Czytelnik 1978)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.