Babcia Ezoteryczna. Niepoprawna tęsknota za PRL

Katarzyna Urbanowicz

Kadr z serialu „Wojna-Domowa” – Ciężkie jest życie, 1965

Ja też tęsknię. Za czasami, gdy mogłam żyć złudzeniami i nikt mnie z nich prośbą ani groźbą nie wyzwalał. Nie musiałam niczego rozumieć i wiedzy przymierzać do realiów. Nie potrzebowałam ani nie chciałam czytać gazet – i tak wszystkie drukowały to samo. Artykuły były nudne jak flaki z olejem, ale uspokajały.

Było dobrze i miało być jeszcze lepiej. Nikt nikogo na ulicy nie mordował – a przynajmniej o tym nie pisano. Wszystko, co złe – było daleko od nas. Przytuleni do potężnej, męskiej piersi Związku Radzieckiego, wdychający opiekuńczy zapach bezpieczeństwa, zaklęty w gotowanej kiszonej kapuście z beczki, musieliśmy się martwić o niewiele rzeczy.

Nawet pieniądze nie były zbyt potrzebne, należało tylko mieć „chody”. A kiedy pojechaliśmy Pociągiem Przyjaźni na wschód, do jakiegoś tam Soczi (a nie Sochi – jak w aktualnych reklamach), mogliśmy obejrzeć dorodne figi na gałęziach miejskich drzew i pod drzewami, których nikt nie zbiera (podobnie jak w Polsce rosnące przy drogach zdziczałe jabłonki i dywany jabłuszek) i narwać skolko ugodno liści bobkowych na przydrożnych żywopłotach, jak również przywieźć bryły prasowanej herbaty tak aromatycznej, jak żadna dostępna w Polsce, choć trzeba było rąbać jej kawałki tasakiem.

Jedyne problemy z jakimi mieliśmy do czynienia występowały na dwóch (a nie kilkudziesięciu) płaszczyznach. Kobiety miewały problemy z mężem albo z szefem, ale tutaj wielowiekowe doświadczenia przekazywane z matki na córkę pozwalały sprytniejszym z nich dać sobie radę. Nawet jak nie dawały sobie rady jakoś żyły, z przyzwyczajenia.

Nikt nie zatruwał nas reklamami. Nikt nie żądał od nas, żebyśmy odżywiali się zdrowo. Nikt nie kazał nam biegać i ćwiczyć w siłowniach, raczej preferowana była zdolność do długotrwałego stania i wytrzymywania.

Zamordowanie życia poczętego i czyszczenie przypalonego garnka nazywało się „skrobanką”. Nie było kapryśnych komputerów, a telewizja dostępna była tylko przez część dnia. Po Dobranocce dzieci szły spać i nikt nie protestował. Jak nie, to dostawały w pupę, chyba, że biedactwa miały rodziców potępiających klapsowanie i wówczas wstyd im było za takie dziwadła wobec kolegów i koleżanek, chwalących się śladami rodzicielskiej przemocy, jako dowodem, że ma się charakter.

Mogłabym tak ciągnąć w nieskończoność, ale wiecie o co mi chodzi. Nasze zmartwienia były namacalne, realne, do przezwyciężenia; radości zaś proste i dostępne na co dzień: kupno tego czy tamtego, Święto Kobiet, przy okazji którego można było opić się kawy i do mdłości objeść ciastkami, a w dodatku otrzymać parę rajstop okupioną wysłuchaniem przemówienia prezesa o tym, jak kobiety są niezbędne aby umilać życie mężczyznom i wysłuchać jego dowcipów w stylu tego, że jego żona zajmuje się sprawami poważnymi jak gotowanie, pranie, sprzątanie i prasowanie, a on bzdetami w rodzaju polityki i prezesowania.

1 Maja, gdy można było z ciężarówek kupić kiełbasę. 22 Lipca – cudowne święto, w które można było sobie pospać, bo nikt nie zmuszał do udziału w świeckiej ani religijnej procesji, a w dodatku wypadało latem.

To był świat poukładany, nudny i monotonny, ale dość bezpieczny. Jeśli coś nas uwierało, była na to prosta rada: wytrzymać. Gdy się nie wytrzymywało, można było udać się na tak zwaną emigrację wewnętrzną.

Jeśli miało się dobre życie rodzinne, emigracja wewnętrzna była odcięciem się od spraw ogółu na rzecz zajmowania się własną rodziną, mężem, żoną, dziećmi, ogródkiem, działką, majsterkowaniem. Jeśli w rodzinie coś zgrzytało, zastosować można było inne wyjście. Emigracja wewnętrzna oznaczała wówczas bezpłatną wycieczkę w świat swojej duchowości, a tu możliwości było więcej niż przeciętny człowiek był w stanie skonsumować. Dla przykładu podam parę z nich.

Można było dnie spędzać w kościele i ugrzęznąć w literaturze religijnej lub filozoficzno – religijnej jeśli kogoś taka chęć naszła. Można było zatonąć w książkach i przenieść się w światy nawet bardzo odległe, w inne galaktyki, do innych cywilizacji, w wykresy astrologiczne, I’Cing lub tarota — które to dziedziny nieśmiało zaczynały być dostępne. Można było prowadzić bujne życie romansowe lub erotyczne, a nawet od czasu do czasu obejrzeć jakieś kasety pornograficzne przemycane z Zachodu.

Niektórzy, jak dzisiaj, uciekali w pracoholizm. Niektórzy spiskowali wewnętrznie i walczyli z systemem, na przykład odmawiając oglądania telewizji, dzięki czemu czuli się bohatersko i dowartościowywali swoją nudną egzystencję. Zwłaszcza, że emigrację wewnętrzną oficjalnie potępiano.

Widać z tego, że to, co nazywano emigracją wewnętrzną było życiem takim samym jak dziś, może tylko uboższym w gadżety. Wprawdzie wszechobecna propaganda kazała nam kochać Związek Radziecki, Partię i nasze władze, ale lekceważyliśmy to, zwłaszcza, że kretynizm rządzących ukrywano skrzętnie, nie tak jak dziś, gdy jest dostępny w całej krasie. Ale w nasz wewnętrzny świat nikt się nie wtrącał.

Nie musieliśmy oglądać debilnych reklam; nikomu zresztą do niczego nie były potrzebne, bo ilość towarów możliwych do nabycia zawsze była mniejsza niż chętnych. Po cichu, bez zbytniego rozgłosu nasze państwo myślało za nas, obliczało ile czego nam potrzeba i co w naszej egzystencji jest ważne. Dlatego nie brakowało dobrych książek, a brakowało papieru toaletowego (w przeciwieństwie do obecnych czasów, gdzie papieru toaletowego mamy w bród, ale między częścią książek a papierem toaletowym jest tylko różnica ceny i przydatności).

Nieprawdą jest więc, że z poprzednich odcinków mojego bloga wynika niechęć do PRL. Kochałam go jak wszyscy, im bardziej było mi w nim źle tym więcej dla mnie znaczył, choć akurat nad tym nie musiałam zbytnio rozmyślać.

Państwo należało przyjmować podobnie jak nasz klimat — nie zawracać sobie głowy tym, na co nie mamy wpływu. Wówczas potrafimy być szczęśliwi. Jeżeli w ogóle to umiemy.

Czy dziś jesteśmy szczęśliwsi znając całą maszynerię sterującą naszym światem? Czytając i słysząc rozmaitych nawiedzonych głupków? Informowani sprawnie i terminowo codziennie przez taki TVN o ilości zabitych przez pijanych kierowców, zakatowanych niemowlętach, pijanych mamuśkach prowadzących wężykiem wózki z dziećmi?

Z dawnych czasów zostało mi zamiłowanie do odpalania telewizora rano, który skutecznie, acz delikatnie budził mnie do nowego dnia. Kiedyś działał jak budzik o dźwięku ćwierkania ptaszka: ten i ten przewodniczący tego i tamtego udał się z wizytą do tego i tamtego celem wzięcia udziału w tym i tamtym. Rozmowy przebiegały pomyślnie, wszyscy rozeszli się we wzajemnym zrozumieniu i współpracy. I komu to przeszkadzało?

Dziś telewizyjny budzik budzi dźwiękiem szatańskich wibracji: to się spaliło, tylu zginęło, tylu zamarzło, a pewna żona polityka śmiała założyć sukienkę w miłosne napisy co spowodowało skandal na drugim kontynencie. Ponadto toczą się śledztwa takie a takie, a świat wokół nas pełen jest przestępców. Tu i tam podłożono bomby, a tu i tam kogoś ewakuowano, bo ktoś zagroził, że podłoży bomby. Jeszcze trochę, a wszystkich nas wymordują. Komu to potrzebne na poranek, który i bez tego przez pół roku jest mglisty i nieprzyjazny!

Za pięćdziesiąt lat ktoś napisze wspomnienia o wszechobecnym terrorze psychicznym, któremu poddawano społeczeństwo w początku XXI wieku. O blokowaniu jego możliwości odczuwania szczęścia. O przymusie przyswajania dołujących informacji. O wszechobecnych dookoła obrzydliwych płachtach nawołujących do zaspokajania najniższych instynktów i do posiadania czegoś, czego większość w żaden sposób mieć nie może.

Ba, gdyby większość miała to, co by chciała, ten nasz świat by się całkowicie zawalił. Wszak komunizm się zawalił od niespełnionego hasła; „każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego możliwości”. Ale nie ma obawy, większość nie osiągnie nic więcej, niż osiągnęli ich rodzice i dziadkowie w tym brzydkim PRL; chodzi tylko o to, by wywołać niezaspokojone pożądanie.

Bez tego pożądania normalny człowiek położyłby się na łące (prawdziwej lub wytworzonej pracą wyobraźni) na dowolnie wybranym boku i oddał głębokiemu życiu duchowemu. Wówczas, bez przynęt nie dałoby się ruszyć jego cielska, żeby zaczął napędzać wzrost PKB, na którym komuś nie wiadomo czemu zależy. Tak czy inaczej, umysł człowieka podobno umie wytwarzać tylko sny i ten, kto nimi zawładnie, ma nas w ręku.

Czy mam rację? Oczywiście! Dowód? Jest nas ciągle coraz mniej i mniej… A snów więcej…

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.