Sos-diariusz. Propolis – Prześwit Piotr Kłosowicz z książki „Oddech albo karma Kamana”

Z Piotrem Kłosowiczem rozmawia Sas

Poprzedni fragment: Propolis – Prześwit Koch

Miki Mousoleum, Rogowo październik 2007

(Pijemy czarny Yunan, Piotr ogląda plakaty.)

Z określeniem roku wydarzenia anonsowanego przez plakaty mam kłopoty. Nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby je archiwizować, zbierać. Jak przez mgłę przypominam sobie fragment dialogu gdzieś tam na mieście: Może nie zrywać, nie chować. Niech sobie ludzie przeczytają, to może przyjdą na koncert? Nie miałem takich potrzeb gromadzenia. Nikt chyba nie przypuszczał, że ta cała przygoda może trwać trochę dłużej. (…)

Działalność MM pamiętam przede wszystkim jako próby otwarte, na które przychodziło, mnóstwo ludzi, którzy się podłączali, czasami z własnymi instrumentami albo tylko słuchali. Kołysali się. To były takie balangi, takie jam session, a nie ćwiczenie numerów. Miałem wyraźne problemy z przypomnieniem sobie konkretnego utworu – a jak to leci? Zawsze ktoś musiał mi powiedzieć: to idzie tak i tak. Aha, to ten kawałek. Nie do końca znałem treść piosenek, by móc zaśpiewać. Kaman śpiewał, dziewczyny śpiewały, a ja byłem skupiony na tym, by to jakoś zagrać, bo kiepskim perkusistą byłem, co mi wielokrotnie przypominano. (…)

Pierwsze próby graliśmy w mieszkaniu Kamana na ulicy Partyzantów. Właśnie przenosimy się z tego miejsca, bo to już zaczęło być uciążliwe dla lokatorów – hałas, bębnienie. Gouy robił wtedy dyplom i wymyślił sobie taki dyplom multimedialny. Miał praktykę studencką, nie pamiętam nazwy miejsca, w jakimś miejscu, a od szefa pożyczał kamerkę. Wymyślił sobie takie działanie – film. Miał własne patenty, pomysły. (…)

Koncert na PWSSP (obecnie ASP) to dla mnie ważny moment. Trwały strajki, można było pograć i tam zespół się ukonstytuował. Film i nasza przeprowadzka musiał powstać później. Po pacyfikacji strajków przez ZOMO, czy wojsko. Próbuję sobie to przypomnieć, ale na to wygląda, że przenieśliśmy się do Kamana (…) próby w mieszkaniu na Partyzantów (…) później jakąś otwartą próbę, na której był ambasador czy konsul afrykańskiego kraju [pauza] i te sfilmowane przenosiny.

Miki Mousoleum wykorzystał odkrywczy, ciekawy sposób na prezentację swojej sztuki, wyrażający się w formie połączenia dwóch przeciwstawnych porządków estetycznych. Miła dla ucha muzyka, nadająca się do tańczenia, taki blues – reggae, złączona z, jak to teraz lepiej widać, uniwersalnym przekazem treści apelującej o odrzucenie medialnych pozorów.

Z bratem słuchaliśmy muzyki reggae, zresztą on mnie tym zaraził. Fajna, szalenie prosta a jednocześnie tak odkręcona, tak dziwnie zrobiona, że fascynująca. Postukiwaliśmy do tego – mój brat brzdąkał na gitarze, grywał już w jakiś zespołach czy miał już jakieś zespoły, ale to jeszcze nie był mój świat. Próbowaliśmy zagrać te rzeczy. Piosenki pisał Kaman. Wydawały się tak naturalne. Po prostu pisał o tym, co się na zewnątrz dzieje. Było to tak naturalne, że nie było u mnie żadnej refleksji, że zrobimy je świadomie. Miękko kołyszący biodrami rytm reggae – „Smile Jamaica”, a do tego ostre teksty. Muzyka nas fascynowała a Kaman pisał piosenki. (…)

Mam wrażenie, że jedną z pierwszych piosenek, jeżeli nie pierwszą była „Straszna Bryndza”. Jest taki koleś – Linton Kwesi Johnson – brytyjski poeta, mówiący, melodeklamujący swoje wiersze do rytmów reggae. Typ intelektualisty, pochodził z Indii Zachodnich, z Jamajki. Człowiek wykształcony, który uznał, że do tej muzyki może je publicznie deklamować, krzyczeć. To było bardzo ważne kiedy się pojawił. Muzyczka była inna, sposób inny niż to, co robił np. Bob Marley. Bob Marley śpiewał, a tamten deklamował te swoje wiersze.

Jest taki wiersz „Fite Dem Back”, który się zaczyna „We gonna smash their brains in”. Już nie potrafię dokładnie powiedzieć jaką miał treść, ale nas zainspirowała ta zbitka fonetyczna z wersu „smash their brains in”, która mniej więcej brzmiała „smaszdebreinzyr”. Myśmy słuchając tego z bratem, zaczęli to przerabiać na polski język – i wyszło „straszna bryndza znowu mają kogoś z naszych…”. Tak to u Lintona leciało, ważna też była melodyka. „Doprawdy!, straszna bryndza, niewidomy nas nastraszył”. Później to się zmieniło i inaczej już było śpiewane. Kaman zmienił melodykę i z tej piosenki-wiersza Lintona zrobiła się „Straszna bryndza”, która numerem ska jest właściwie.

Inspiracja poetą z Jamajki?

Upodobniliśmy słowa do tego, co on tam śpiewał. Wstawialiśmy słowa, i ha-ha-ha, o tu się też tak rymuje i tak się zrobiła piosenka. (…)

Kaman pisał własne teksty. Jak? Nie wiem. Przychodziliśmy do Kamana, na próby, przy Partyzantów i on teksty już miał. Jakoś tam je pisał. Nie że chwalił się, że słuchaj – o tu coś napisałem, przeczytaj – tylko od razu, jak była jakaś muzyka. Graliśmy w ten sposób, że ktoś podaje bas, a ja się wsłuchiwałem.

Miki Mousoleum, z archiwum Miki Mousoleum

Początkowo nie miałem perkusji, tylko taki zestaw stworzony z puszek po jakichś farbach, z plastikowej miednicy dużej, która robiła za bęben basowy, którą deptałem. Jako hi-hat, to miałem woreczek z ryżem czy coś tam, w co stukałem. A wszystko było jakoś tak prowizorycznie przymocowane do takich statywów z chemicznego laboratorium szkolnego.

Później, zaczęliśmy się radykalizować trochę. Chyba, było już po różnych zamieszkach gdzieś tam na Placu Pereca, Pierwszego Maja i Placu Czerwonym przy siedzibie Solidarności. Ostatnio zauważyłem tam taki stiuk z logo Solidarności, pozłocony, odświeżony. (…)

To było niesamowite. Takie współbrzmienia. Wyrażaliśmy poglądy, które mieli wtedy ludzie w okolicy naszego wieku. To była jakaś [pauza] słowa mi brakuje. Oni przychodzili na koncerty, bo w pewien sposób wiedzieli, czego się spodziewać. Mówiliśmy językiem, którym oni by chętnie też mówili. Zaczęli to nagrywać, kopiować. Jeden skopiował numer, inny dwa numery i tak dalej.

Pomysłu na to, że to może być jakaś przyszłość, forma zbudowania sobie jakiejś przyszłości i powiedzmy zarabiania – nie, to to nie. Nie. Dość szybko się zorientowaliśmy, że nic z tego nie będzie. Za bardzo występowaliśmy przeciwko jakimś tam oficjalnym mediom [pauza] z drugiej strony to jakoś nas pociągało. Nie było możliwości, żeby na przykład radiowa Trójka puściła piosenki Miki Mousoleum. Powstał tekst Kamana „Zapraszają nas do Trójki larwy muchy plujki” [śmiech], jakoś tak to chyba leci, nie?

Nie, nie ma tego w obecnym kształcie treści.

Taka forma kontestacji – wy nas nie zapraszacie, to my zaśpiewamy sobie o tym pioseneczkę po prostu. O co chodzi? Jest jak jest. Wiesz, to długo trwało, rzeczy się zmieniały, a w końcu kiedyś to radio zaczęło puszczać, funkcjonować inaczej. Dla mnie taki zespół [pauza] no nie ważne, różne zespoły, które były puszczane, wydawały mi się prawie ubeckimi kolaborantami. Taka przerobiona przez publiczność fraza „Chcemy bić ZOMO” Perfectu. Jeśli teksty w lekko zawoalowanej formie dotykały spraw społecznych czy codziennych, to dla wielu ludzi wydawało się sukcesem! Dla publiczności radiowej, publiczności, która później jeździła na festiwale.

Płaciła za wysłuchanie koncertu, kupowała nagrania.

Żeby żyć zarobkowo z robienia muzyki? Nam się to wydawało mało prawdopodobne. Ogromną radością i mocą było robienie samej muzyki i reakcja ludzi, którzy przyszli nas posłuchać. To był wystarczający powód, ale może za mały, aby zespół przetrwał. Kiedy przyszło do tego, że trzeba zająć się zarabianiem pieniędzy, utrzymaniem rodziny i tak dalej, a nie dało się tego robić przy pomocy muzyki, to zaczynało się coś powoli rozpadać, ale zespół nie rozpadł się tak, że myśmy podjęli taką decyzję. Nie. Każdy z nas miał jakieś inne zajęcia. Graliśmy dla przyjemności, nam to sprawiało po prostu radość. I widzieliśmy, że to, co robimy sprawia przyjemność publiczności, widowni. Widzieliśmy reakcję. Mówię o rozpadzie zespołu Miki Mousoleum, który moim zdaniem nigdy nie był formalny.

Słowem radość reprezentowania zbuntowanych ludzi wystarczała, ale do czasu?

Czy czuliśmy się przedstawicielami wyrażającymi jakiś ogólny głos ulicy? Nie. Raczej czuliśmy się tacy trochę wyobcowani z tego, co się działo dookoła. Na koncerty Miki Mousoleum, obrośnięte aurą legendy, nie przychodziło wiele osób. W połowie były to osoby znane nam, z takiej, jak ktoś ironicznie nazwał „bohemy”. Myśmy czuli, że jesteśmy częścią tej bohemy wywrotowej, artystycznej, mającej inne poglądy, dość śmiałe i wtedy rewolucyjne.

Są różne odmiany ludobójstwa, między innymi ludobójstwo polityczne w kulturze. W piosence „Radio” Kaman przywołuje wychodzące z obiegu języka pojęcie – „robotnik(t)” i śpiewając „Robot-nikt” tworzy metaforę lepszej cywilizacji. Dzisiaj słowa zmieniły znaczenia w swoich priorytetowych sensach na skutek wielkiego oszustwa zarządzających „myślącym mięsem”. Wiele ze słów stało się zabawne, nieważne albo puste lub patetyczne, mimo tego zapytam – czy nie czuliście się wojownikami walczącymi o demokrację w kulturze?

Może później? Początkowo – myśmy się śmiali z tych tekstów. One były po prostu śmieszne. Później uświadomiliśmy sobie jaki to w końcu ma wydźwięk i że to rzeczywiście może komuś – z tych władz – się nie podobać. Przypuszczam, że każdy z nas z osobna, w którymś momencie uświadamiał sobie, że stąpa po takim cienkim lodzie. Mówimy w końcu rzeczy dosyć brutalne, po imieniu, mówimy o generale – niewidomym, wiedzieliśmy jakie są ichnie metody, zaczął się pojawiać lęk. Początkowo nas te rzeczy po prostu rozbawiały.

Piosenka pod tytułem „Rote barstchik mit kielbasa” to nie jest poważny tekst, to są jaja. I trochę ten zespół to był taki muzyczny kabaret. Tak dla zabawy, tak dla jaj – bardzo dziwna mieszanka była. Trochę tych jaj i ta muzyczka…

Jest taka piosenka „Superkraj” i tam gdzieś Suchocki zaczynał grać fragment hymnu ZSRR. W tym momencie to było śmieszne. On to niespodziewanie wkleił, myśmy się nie umawiali na takie rzeczy, to był żywioł. Sporo rzeczy pojawiło się jakby przez przypadek – ktoś coś zainicjował, a ponieważ było fajne, to zostało. Potem okazało się, że ten śmiech może być groźny. To, co dostawaliśmy w zamian – reakcję od ludzi – to była forma nagrody. Spontaniczna reakcja, przyśpiewywanie. Taki rodzaj symbolicznej zapłaty. (…)

W Indeksie Kaman pierwszy raz zaśpiewał „Naszą rzeczywistość”. To był zwrot, to już była poważna piosenka. Wcześniej taka „Czarna wołga nie jest brzydka, nie jest śliczna, czarna wołga…” to były takie jaja. A „Nasza rzeczywistość” – to już jest wprost, że w łeb oberwiesz, że system oferuje już nie tylko zło. Chodziło o to, co oferuje: radio, telewizję, teleranki – że daje chleba i igrzysk dla społeczeństwa. Dużo wstrząsów, telewizji, ślepej wiary – to jest dwuznaczne, znaczy z czyjej strony: reżymu czy ludzi? Na koncercie Rogal krzyczy: Kaman, Wołgę! Kaman: Nie, nie. Teraz Nasza rzeczywistość. I inne krzyki: Wołga to na bis! Wołga to na bis!. (śmiech) Wiesz – taka emocja była. Opary zioła [pauza] był taki moment, kiedy we Wrocławiu nie handlowało się marihuaną. Po prostu ktoś dawał, paliło się i tak dalej. Mało tego, handlowanie to było jakieś kurcze – „jak to, kurwa, co ty mi chcesz sprzedać?!” – to było nieeleganckie. Joint służył połączeniu ludzi, wspólnemu przeżyciu.

Ten koncert w Indeksie to był ważny moment. Później mieliśmy świadomość, że troszeczkę jesteśmy znani, popularni, że już te piosenki krążą. Uświadomiliśmy sobie, że muzyka zatacza jakiś krąg czy zatoczyła, kogoś tam obejmuje. I to jest to pytanie: czy czuliśmy się wojownikami? Tak trochę zaczęliśmy się czuć jak wojownicy. – Cholera, jesteśmy bezkompromisowi! Ładujemy kurcze na ostro! I – jesteśmy sami.

Z archiwum Miki Mousoleum

Ten rodzaj działalności był awangardą.

Z pewnością, ponieważ takim językiem nikt nie mówił. Otwarcie wobec w końcu przypadkowych ludzi, którzy przychodzili. Nie wiesz kto przychodzi. Między nimi może byli też jacyś ubecy, informatorzy, którzy zbierali informacje. Nie wiem czy są jakieś teczki na temat Miki Mousoleum, czy Kamana? (…)

No tak, czuliśmy się taką awangardą. Mówiliśmy innym językiem, graliśmy muzyczkę wtedy egzotyczną, inną. To była nasza własna propozycja, to było nasze i dzieliliśmy się z tym. To fantastycznie, że z takim entuzjazmem przyjmowane. To był pokarm.

Wasze działanie wyrastało z potrzeby. Potrzeby, która nie brała w ogóle udziału w grze z interesowną rzeczywistością.

Zupełnie nie. Ta radość, odbiór były nagrodą, która przez długi czas nam wystarczała, ale wszystko zaczęło się komplikować. Pieniądze… . I było coraz mniej czasu na te wspólne zabawy.

Masz pretensje do tego, że nie znaleźli się managerowie, którzy by się wami zajęli?

Nie. Ja nie mam żadnych pretensji. Może były jakieś próby. Jeżeli komuś udało się załatwić koncert poza Wrocławiem, to było już wszystko. Nie po to żeśmy, ja, ja nie po to grałem, żeby mieć z tego jakieś apanaże, co byłoby miłe. Mieliśmy świadomość, że z takim przekazem, takim komunikatem to w zasadzie nie ma szans. Jakieś koncerty drobne, salki, domy kultury, knajpy – lokale – takie rzeczy.

Dziękuję za dobrą herbatę. Cierpka, wyrazista w smaku i jakaś taka szeroka.

Kozanów, listopad 2019.

Na koniec trochę muzyki: Miki Mousoleum – Jest wyznaczone

Następny fragment książki: Propolis – Prześwit Wrońska

Jeden komentarz na temat “Sos-diariusz. Propolis – Prześwit Piotr Kłosowicz z książki „Oddech albo karma Kamana””

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.