Proste historie. W pustyni i w puszczy dogmatyzmu

Jarosław Kapsa

Grafika – Maria Ortowska-Gabryś

Wygodna jest dla mnie ucieczka w historię, jak najdalej od współczesnych sporów. Dyskusje dziś tracą sens, bo każdy siedzi w swej „bańce” przekonania, że wszystko wie najlepiej, a wymiana słów przypomina szermierkę kłonicami. Pisząc o przeszłości mogę więcej opowiedzieć o współczesności, w dodatku posługując się orężem wygodniejszym od pałki.

Niestety, zostałem w swoim jestestwie sprowokowany wypowiedzą posła – lewicowego intelektualisty – Macieja Gduli. Poseł nie chce by jego dzieci były „torturowane” lekturą sienkiewiczowskiej „W pustyni i w puszczy”, bo książka ta ocieka rasizmem.

Zgodzić się mogę z jednym: nie chcę by jego dzieci, czy moje wnuki były torturowane, zwłaszcza książkami. Co do reszty treści poselskiej enuncjacji muszę napisać protokół rozbieżności. Nie istnieje żaden przekonujący dowód przedstawiający pozytywny wpływ decyzji polityka o tym, kto i co ma czytać. Przeciwnie, od powstania cywilizacji wciąż spotykamy się z żałosnymi efektami politycznie wprowadzanej cenzury i indeksów ksiąg zakazanych.

Nie można tym grzechem obciążać tylko Kościoła Katolickiego, tzw. „lewica intelektualna” też ma wiele na sumieniu. Może wypadałoby „przepracować” własną tradycję, zwłaszcza, że już kiedyś historyczna poprzedniczka obecnej „lewicy” rugowała z bibliotek Sienkiewicza i Mickiewicza. Tłumaczenie tego okresem „błędów i wypaczeń” nie jest przekonujące; dogmatyzm lewicowy przyniósł trwałe straty kulturze polskiej rugując z niej dorobek popularnych i cenionych niegdyś pisarzy: Józefa Mackiewicza, Ferdynanda Ossendowskiego, Walerego Goetla, Stanisława Rembeka, Włodzimierza Odojewskiego itp.

Dogmatyzm to nie tylko prosta cenzura i zakazy. To przede wszystkim czujne śledzenie czy treść utworu jest zgodna z aktualną linią polityczną, dla dobra autora i czytelnika konieczne jest zaciśnięcie mózgu obcęgami.

Przyznać muszę, że poseł Gdula, po zademonstrowaniu pryncypializmu, delikatnie wycofał się z nadmiernego dogmatyzmu, tłumacząc, że chodzi tylko o ochronę małoletnich, że już w szkole średniej Sienkiewicz może być czytany i krytycznie omawiany. Dalej mu jednak nie wierzę, bo mam poważne wątpliwości wobec samej istoty tworzenia listy lektur obowiązkowych, programów szkolnych i szkolnego, krytycznego, omawiania.

Wiem, że żyję w czasach, gdy emitowany w TV film trzeba poprzedzać tablicą ostrzegawczą: uwaga – zawiera sceny przemocy. Nie sądzę jednak by podobną łopatologie trzeba robić wobec książek, tłustymi literami ostrzegając, że książka zawiera stereotypy, które mogą mieć charakter rasistowski, seksistowski, klasowy itd. Ponieważ większość książek popularnych, takowymi stereotypami operuje, efekt profilaktyki byłby zabójczy dla czytelnictwa.

Szkoła uczy i wychowuje. Akcent w polskiej szkole położono na słowo „uczy” w tłumaczeniu tradycyjnie scholastycznym. Uczeń jest wyuczony, gdy potrafi bezbłędnie powtarzać zawarte w podręczniku formułki. Ple, ple, ple: Słowacki wielkim poetą jest, Kochanowski uronił łzy trenów na grobem córeczki, Mickiewicz namawiał by młodość nad poziomy latała, a Sienkiewicz – jak miło i apetycznie umierać za ojczyznę…

Drodzy Czytelnicy, większość z Was, zdała maturę, ale czy – w związku z wyuczeniem – czujecie zachwyt pochrząkując staropolsko przy delektowaniu się lekturą „Fraszek” czy „Żywota człowieka poczciwego”? Czy czujecie się sprawniejsi intelektualnie, gdy powtarzacie za jakimś papieżem, że ten to wielkim poetą jest, a ten drugi nie – bo „podskórnie” sączył treści mizoginiczne? Pewnie nie; więc dlaczego nie protestujecie, gdy takowymi zabiegami buduje się wstręt dzieci do lektury.

Odpowiecie w ślad za „mądrymi”: bo konieczna jest pewna wiedza sprawiająca, że jako Naród operujemy tym samym kodem kulturowym. No to sobie poszukajcie tego kodu; ja jeszcze operuję kodem Sienkiewicza, moje dzieci już kodem Netflixa. Na czorta więc taka nauka, jeśli nie ma z niej pożytku. Większa byłaby korzyść ze szkoły, gdyby poważniej zajęła się sprawami wychowania, ale tej misji unika się jak ognia. A przecież zwalczanie negatywnych stereotypów, urażających uczucia innych jednostek, to nie kwestia nauczania, ale wychowania; nie cenzurowania książek, lecz wykorzystania ich treści w celach czysto wychowawczych.

Może jestem optymistą, ale wierzę, że zatrudniamy w szkołach wykształconych specjalistów, większość z nich jest doświadczonymi fachowcami od pracy z dziećmi. Marnotrawstwem jest przetwarzanie ich w kable przekaźnikowe, nadzorujące by uczniowie poprawnie przyswoili gotowe formułki. Powtarza się jak mantrę, że szkoła powinna uczyć kreatywności, komunikatywności, krytycyzmu i umiejętności współpracy, bo takie cechy były, są i będą niezbędne w życiu. Dlaczego zatem w imię politycznego dogmatyzmu, „lewicowego” czy „prawicowego”, chce się zabijać takie cechy u naszych dzieci.

Nie warto toczyć zmagań, by dociążać programy kolejnymi dogmatycznymi ocenami, o czym autor pisał, choć nie wiedział, że pisał. Trzeba po prostu – nie patrząc i nie zastanawiając się – wyrzucić do kosza całą listę lektur obowiązkowych i w podobny, higieniczny, sposób zredukować do 1/3 to coś nazywane „podstawami programowymi”. Trach, buch, koniec i bomba.

Wyobraźmy sobie nauczyciela, który rozpoczynając zajęcia szkolne, mówi, że obowiązkiem jest przeczytanie w roku 6 książek, jakich – to już wybór czytelników (nauczyciel może poradzić, podsunąć coś, czymś zaciekawić, ale nie zmusić do wybrania jakiegoś tytułu). Po lekturze – uczeń ma spróbować przekazać własną opinię o książce, broń Boże nie cudzą, choćby pisaną przez profesora. Przedstawiona opinia stanowić może temat do dyskusji, toczonej w gronie całej klasy szkolnej.

Czy przejście na taką metodykę nauczania spowoduje intelektualne straty w młodym pokoleniu? Liczyć się trzeba, że dzieci nie będą chciały czytać tego, co my byśmy chcieli, by czytały; zamiast „Krzyżaków” sięgną po „Grę o tron”; ale kto udowodni, że czytelnik Sienkiewicza jest mądrzejszy od wielbiciela Harry Pottera. Najważniejsze, zwłaszcza w pierwszych klasach szkoły podstawowej, jest wpojenie dzieciom miłości do czytania, oczarowanie ich słowami, a następnie przyzwyczajenie do wyrażania własnej opinii.

Z powyższego wynika jasno, że nie bronię obecności „W pustyni i w puszczy” na liście obowiązkowych lektur szkolnych, a nawet sekunduję panu Gduli, by jego dzieci nie były tą książką torturowane. Będą chciały, to sobie przeczytają, a może większą przyjemność znajdą w esejach Żiżki. Niepokój mój budzi dogmatyzm wyrażony w ocenie.

Czy według naszych, współczesnych, kryteriów książka zawiera stereotyp o charakterze rasistowskim? Może tak, a może nie, jest rzeczą sztuczną wymyślanie kryterium i ocenianie na jego podstawie rzeczy minionych. Pamiętam jak w młodości musiałem borykać się z książkami o znanych z naszej historii łotrach, typu Bolesław Chrobry czy też Śmiały, gdzie autor wychwalając ich zbrodnie ubolewał jednocześnie, że owi królowie nie doczytali się Marksa i nie tworzyli PGR-ów na ziemiach Polan. Skoro więc nawet taki geniusz jak Chrobry nie przewidział kierunku rozwoju postępu ludzkiego, to jak można mieć pretensję do Sienkiewicza, że pisał i myślał, tak jak w końcu XIX w. pisano.

Zarzut rasizmu jest formułowany w związku z opisem czarnych postaci: Mei i Kalego. Otóż, nie usprawiedliwiając go zanadto, Sienkiewicz pisząc o Afryce, koloryzując afrykańsko ludzi i krajobraz, operował polskim stereotypem; podobnie w „Quo Vadis” czy w „Potopie” znajdziemy typy psychologiczne z Polski końca XIX w. Jest to oczywiste i dzięki temu zrozumiałe dla odbiorcy.

Pani Tokarczuk pisząc o Jakubie Franku, buduje tą postać w oparciu o XXI w. wyobrażenie, dalekie o rzeczywistego obrazu przywódcy sekty w XVIII w.

Śmiem zatem twierdzić, że to co my uznajemy za rasistowski stereotyp w opisie Kalego, to jest przeniesiony w egzotykę stereotyp służącego. Porównajmy ten obraz z innymi wizerunkami służby. Służący zawsze musiał być głupszy od pana, był jak dorosłe dziecko, którym się trzeba opiekować; a czasem wypada zdyscyplinować pasem lub batem, bo nie dość że głupi, to jeszcze bywał leniwy i rozlazły.

Dogmatyczna poprawność jest wybiorcza, piętnujemy rasizm, gdy dotyczy czarnych Murzynów, godności białych Murzynów nadal nie dostrzegamy. Możemy jako żart traktować odzywki do białej Mei: „niech no Marysia to wyniesie”, lub nazywanie białego Kalego „wieś-mackiem”. Nie wytykając, istnieje cały nurt literatury odwołującej się do „lewicowej wrażliwości” i epatującej pogardą do białych Murzynów. Trzeba ich, zdaniem wziętych „postępowców”, wyłapać na tej Rzeszowszczyźnie, umyć i ucywilizować.

Problem, przynajmniej na naszej długości i szerokości geograficznej, nie leży w kolorze skóry, lecz w utrwalonych stereotypach antyrównościowych. Jest pan i jest cham; pana tytułujemy: panie Redaktorze, panie Pośle, panie Profesorze; do chama walimy na ty, rzadziej per wy… Dbamy by honorowi pana nie uchybić, ale u chama zamiast godności widzimy tylko słomę w butach.

PRL w niewielkim stopniu zmienił owe klasowe i stanowe uprzedzenia; pan z awansu społecznego jeszcze ostentacyjniej podkreślał swoją wyższość nad chamem. Jest to więc nasz problem, bardzo poważny problem społeczny. Z niego bowiem wynika kolejny: utrwalenie zjawiska klientyzmu.

Jeśli godzimy się na istniejącą nierówność społeczną, to naturalną strategią ochronną chamów jest oddawanie siebie w służbę możniejszym, by tą drogą zyskać awans społeczny do pańskiej rangi. Student widząc na uczelni pozycję Pana Profesora ustawia się w roli jego klienta, licząc na ułatwienie kariery, pracownik w podobny sposób dostrzega korzyść w byciu klientem pracodawcy; znamy dwory klientów u wielce możnych polityków. Taka obyczajowość egzotyczna jest w Stanach Zjednoczonych czy Wlk. Brytanii, gdzie w normy społeczne wpojona jest idea równościowa. My, niestety, szczycąc się wolnościowymi ideami, owe wolności rezerwujemy dla panów-szlachty, resztę za rabów mając.

A ponieważ ja sam jestem cham z chamów o chamskich obyczajach, to dogmatyczne pouczania Pana Profesora w sprawie opisywania Kalego, odbieram jako rodzaj obrażającego mnie rasizmu. My biali Murzyni też jakieś prawa mamy i nie chcemy być na siłę cywilizowani.

Proste historie. Rocznica konstytucji

Jarosław Kapsa

Faksymile preambuły konstytucji 17 marca 1921

Rocznice (okrągłe) się obchodzi z powodów pedagogicznych lub politycznych. Obchody służyć mogą narzucaniu obowiązkowej narracji, w myśleniu o przeszłości-teraźniejszości-przyszłości; mogą także pobudzić refleksję, skonfrontować nasze doświadczenie z doświadczeniem przeszłych pokoleń. 17 marca mija równo 100 lat od przyjęcia Konstytucji tworzącej II Rzeczpospolitą. Co z tym fantem zrobimy?

Mówienie o 1000-letniej tradycji istnienia państwowości polskiej, jest tylko chwytem retorycznym. Wątpliwości też budzić może wyznaczanie tak długiej tradycji narodowi, w najlepszym wypadku odwoływać się możemy do – budzącej się od XIV wieku – świadomości elity odnoszącej się do określonego, jako polskie, terytorium.

Rozbiory w końcu XVIII wieku zniszczyły dawny kształt Rzeczpospolitej. W 1918 roku nie odzyskaliśmy niepodległości Polski (w sensie odzyskania dawnej Rzeczpospolitej); ale nasi protoplaści musieli zbudować nowe państwo, w oparciu o inny fundament społeczny. W miejsce społeczeństwa stanowego, w którym prawa obywatelskie posiadał jedynie stan szlachecki, tworzyło się społeczeństwo masowe, identyfikujące się jako naród, w którym każdy posiadał równe prawa.

Stworzyć nowe państwo można na różne sposoby: można to zrobić przemocą, w drodze podboju, można także poprzez dobrowolną zgodę, dobrowolnie zawartą umowę społeczną. Polska, po 1918 roku, tworzona była przez dobrowolną zgodę zdecydowanej większości mieszkańców określonego terytorium.

Konstytucja przyjęta 17 marca 1921 roku była umową społeczną określającą rzeczy podstawowe: Po co państwo? Jakie państwo? Od 1918 roku polska państwowość zachowała pewną ciągłość, choć w sensie praktycznym przez długi okres ograniczona była suwerenność zewnętrzna i wolność wewnętrzna.

Kolejne konstytucje nie musiały jednak na nowo szukać odpowiedzi na owe dwa pytania. Bywały konstytucje fasadowe, nadawane w trybie niedemokratycznym, ale w sensie deklaratywnym nie mogły zmienić idei państwa zawartej w Konstytucji marcowej.

Po co państwo? Nie tworzy się instytucji dla samej instytucji, państwo jest narzędziem służącym celom określonym w akcie założycielskim, umowie społecznej: konstytucji. Tworzy się narzędzie by: „dobro całej, zjednoczonej i niepodległej Matki-Ojczyzny mając na oku, a pragnąc jej byt niepodległy, potęgę i bezpieczeństwo oraz ład społeczny utwierdzić na wiekuistych zasadach prawa i wolności, pragnąc zarazem zapewnić rozwój wszystkich jej sił moralnych i materialnych dla dobra całej odradzającej się ludzkości, wszystkim obywatelom Rzeczypospolitej równość, a pracy poszanowanie, należne prawa i szczególną opiekę Państwa zabezpieczyć”1.

Jest zatem jakieś zamieszkałe terytorium, które wspólnie uznajemy za Ojczyznę i zobowiązujemy się by dbać o jego byt niepodległy, potęgę, bezpieczeństwo. Uznajemy, że są jakieś „wiekuiste” prawa i wolności każdej jednostki, wszystkich obywateli Rzeczpospolitej uważamy za równych i równouprawnionych do korzystania z owych praw i wolności; na tym przekonaniu chcemy tworzyć „ład społeczny”.

Nie tworzymy naszego państwa w pustce społecznej, chcemy by rozwój polskich sił moralnych i materialnych służył dobru całej ludzkości. Jest także w tej odpowiedzi na pytanie „po co państwo”, anachroniczny, niezrozumiały dziś zapis o poszanowaniu pracy. Przyjmowano, że praca wyraża wartość jednostki, zasługuje na szacunek, nie może być przymusem, musi być realizowana w sposób chroniący godność i zdrowie pracującego, a ochrona własności prywatnej powinna mieć na celu ochronę owoców uzyskanych z pracy.

Jakie państwo może najpełniej realizować wyznaczone zapisami preambuły cele? Odpowiedź nie budziła w Sejmie ustawodawczym sporów: państwo republikańskie, demokratyczne; państwo, w którym rządzi prawo, wobec którego każdy obywatel jest równy. Odpowiedź tą determinowały różne powody. Był widoczny wpływ wzorców zewnętrznych, określano nawet, że Konstytucja marcowa odtwarzała normy ustrojowe Konstytucji Republiki Francuskiej z 1875 roku, wskazywano także zobowiązania wynikające z traktatów zawartych po zakończeniu I wojny światowej.

Wzorowanie się na innych rozwiązaniach nie jest czymś nagannym. Stanisław Estreicher wskazywał dobroczynność korzystania z dorobku ludzkości: „W tym wysiłku ducha ludzkiego, aby stworzyć całokształt względnie doskonałego ustroju politycznego, leży wartość i nowość nowoczesnych konstytucyj. (…) Społeczeństwa, dążąc do wytworzenia wzorowego ustroju, próbowały dojść do tego celu za pomocą rozmaitych nieraz sprzecznych dróg a nawet dróżek. (…) Tak inne nowsze konstytucje, tak i konstytucja polska nie wyrosła organicznie z gruntu własnego, ale jest próbą logicznego opracowania i narzucenia społeczeństwu pewnej tendencji politycznej, wyrażającej się także w wielu innych obcych ustawach zasadniczych”2

Istotny był także kierunek inspiracji; tworząc nowe państwo wiązano go z szerokim dziedzictwem tego co określano jako cywilizacja europejska, szukano wzorców tam, gdzie system polityczny najpełniej wyrażał fundamenty tej cywilizacji. Republikanizm był także tradycją polską, świadomie w preambule przywołano Konstytucje 3 maja. Istotnym było, że ten republikanizm został zdeterminowany już jesienią 1918 roku, wynikał z powszechności wyborów, z przyznania w ordynacji wyborczej prawa decydowania o swoim państwie każdemu mieszkańcowi, bez względu na etniczność, wyznanie, płeć, stan majątkowy.

Pisał Estreicher: „Naczelną zasadą naszej konstytucji, podobnie jak niemal wszystkich współczesnych, jest zasada „zwierzchnictwa narodu”, sformułowana w art. 2 konstytucji. Nie jest ta zasada identyczna z pojęciem zwierzchnictwa państwa, od którego należy ją odgraniczyć. Zwierzchnictwo państwa jest to jego właściwość, będąca jednym ze składowych elementów jego definicji, a polegająca na tem, że państwo ma władzę wydawania rozkazów wszystkim swoim członkom w sposób nieograniczony i od nikogo niezależny (udzielny).

Właściwość ta, wprowadzona do definicji państwa, zwłaszcza od czasów Bodinusa w wieku XVI, godzi się z każdą formą państwowości: czy to monarchią, czy oligarchją, czy republiką. Każde bowiem państwo, bez względu na swoją formę ustroju, jest suwerenne i ma jakieś organa na czele, którym wykonywanie tej suwerenności powierza. Natomiast zasada zwierzchnictwa narodu jest, pojęciem znacznie węższem: wyraża ona, że czynnikiem posiadającym zwierzchnią władzę, jest ogół ludności — w tem znaczeniu należy brać słowo „naród” a więc da się pogodzić tylko z demokratyczną formą ustroju3

„Kamieniem węgielnym całej budowy państwa jest postanowienie Artykułu 2, że: „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”, po czem idzie wyliczenie organów tego zwierzchniczego narodu (…) podstawą ustroju polskiego według Konstytucji jest idea demokratyczna, że państwo polskie jest państwem demokratycznem, w którem po za narodem, czy ponad narodem nie ma miejsca dla żadnej innej zwierzchniej władzy, która by skądinąd, jak nie z narodu, pośrednio czy bezpośrednio, brała swój początek. (…) naród zwierzchniczy nie wykonywa w wyliczonych trzech dziedzinach sam żadnej zasadniczej funkcji państwowej, lecz że wyręczają go w tem wskazane tam organy.

Mówiąc językiem dawniejszym, trochę przebrzmiałym, narodowi przyznaną jest w całej pełni „substancja” władzy; co zaś do „wykonania” (exercitium iuris) to złożone ono jest w ręce innych czynników, które stąd właśnie, że wykonują cudzą władzę, uchodzić mogą jedynie za organy posiadacza substancji.

Pozytywną treść przepisu natomiast da nam wielce cenne stwierdzenie z obopólnej równorzędności Sejmu, Senatu, Prezydenta wraz Ministrami i Sądów. Wszystkie one – bez względu na formę i sposób, w jaki powstaną – drogą wyboru czy nominacji – będą w równej mierze z woli konstytucji organami narodu, – organami pierwotnemi, bezpośredniemi, reprezentacyjnemi, sprawującemi wprost i realnie władzę, która jest w narodzie skupioną idealnie 4

Kto tworzy Naród, określiła ordynacja wyborcza. Były w dyskusji nad Konstytucją głosy by ograniczyć prawa polityczne mniejszościom etnicznym, były przykłady z innych państw ograniczające prawa polityczne kobiet, były też wzorce cenzusów majątkowych bądź ograniczeń związanych z wyznaniem religijnym. Zdecydowano jednak, że Naród do którego należy „zwierzchność” to ogół obywateli wyrażających swoją wolę w powszechnych, gwarantujących każdemu równość głosu, wyborach.

Wypełnienie „woli narodu” powierzono równoważącym się organom władzy. Monteskiuszowski trójpodział uzupełniono dodatkowo zgodnie z polską tradycją: „Rzeczpospolita Polska, opierając swój ustrój na zasadzie szerokiego samorządu terytorialnego, przekaże przedstawicielstwom samorządu właściwy zakres ustawodawstwa, zwłaszcza z dziedziny administracji, kultury i gospodarstwa, który zostanie bliżej określony ustawami państwowymi5

Republikańskie państwo miało być służebne wobec obywateli. Konstytucja zawierała katalog praw niezbywalnych. „Nasza konstytucja marcowa stoi pod tym względem na wyżynie czasu, wszelkie ślady organizacji stanowej znikły, a pojęcie pełnouprawnionego obywatela obejmuje każdego człowieka, który jest członkiem naszego Państwa, bez względu na jego stan lub zawód, narodowość i religję.

Obywatelstwo w dzisiejszem rozumieniu polega tedy na tem, że każdy przynależny do Państwa, każdy członek Państwa staje się przez to samo równym wszystkim Innym obywatelom Państwa, ma równe prawo wobec Państwa i ponosi równe z wszystkimi innymi obowiązki. Wszyscy posiadają zarówno pełnię praw obywatelskich tak, jak je określa ustawa konstytucyjna (…) Kanon art. 91 brzmi: „Wszyscy obywatele są równi wobec prawa” – urzędy publiczne w równej mierze dostępne dla wszystkich na warunkach prawem przepisanych.

Dla wszystkich, a zatem, jak to art. 95 odnośnie do innych praw specjalizuje, bez różnicy pochodzenia, narodowości (bo Polska nie jest państwem narodowo jednolitem) języka, rasy lub religji. Równość wobec prawa odnosi się do wszystkich, a więc tak mężczyzn jak kobiet; niektóre konstytucje współczesne, jak np. niemiecka, dopuszczają wyjątki, stanowiąc, że kobiety mają tylko „zasadniczo” (…) równe prawa (…) Równość wobec prawa i równość praw politycznych wyczerpują zasadę równości, gwarantowanej konstytucją.

Postulaty równości ekonomicznej, równości posiadania, itp. które może w dalszym doskonaleniu i postępie ludzkości znajdą zrealizowanie, nie znajdują uzasadnienia, w obecnym stanie ustroju społecznego, nie znalazły też wyrazu w ustawie.

Gwarantowana konstytucyjnie ochrona życia nie ma w ustawie bliższych określeń. Państwowe organy władzy mają nie tylko obowiązek zaniechania bezprawnego zamachu na życie obywateli, ale Państwo przyjmuje obowiązek ochrony przed narażeniem życia ze strony współmieszkańców przez zapewnienie bezpieczeństwa ładu i represji karnej.

Nietykalność wolności osobistej, to najkardynalniejsze prawo obywatelskie. Wolność – to nie tylko swoboda fizycznej strony, ale równie strony duchowej. Wolność to swoboda objawów woli jednostki w świecie zewnętrznym w kierunku używania osoby swej dowolnie, a więc poruszania się swobodnego, obierania siedziby i mieszkania, przesiedlania się, przebywania tu lub gdzie się podoba, ale też możność swobodnego wyboru zawodu, korzystania z owoców swej pracy, objawiania swobodnego swej woli w dziedzinie duchowej, możność swobodnego wyrażania swych myśli i dążności bezpośrednio i pośrednio, słowem i pismem, swoboda wyrażania woli w zakresie religijnym, a więc wolność sumienia i wyznania, w zakresie politycznym i socjalnym. Teoretycznie wolność osobista ma być nieograniczoną niczem, jak tylko wolnością drugiego człowieka. Zadaniem organizacji państwowej jest właśnie ochrona tego dobra.6

Służebność państwa wobec praw obywateli wymagała także konstrukcji ustrojowej chroniącej obywateli przed państwem. Tu, także zgodnie z najlepszymi wzorcami cywilizacji zachodniej, wprowadzono kontrolę sądu nad legalnością decyzji władzy. Polecenie rządzących miało cechy wiążące, gdy wydawał je uprawniony organ w zakresie swoich kompetencji i na podstawie określonej ustawami. Rządy prawa wymagały ścisłego rozdziału, niezawisły od władzy wykonawczej i ustawodawczej sąd mógł kontrolować zgodność wydanej przez władzę decyzji z Konstytucją i ustawami.

Sąd jednak nie mógł sam tworzyć prawa. Komentował to Stanisław Wróblewski. „Istnieje kierunek przyznający sędziemu (powtarzam: sędziemu) wolność, swobodę, rolę ustawodawcy. Otóż tu należy się porozumieć: czego chcemy od prawa i od tych, którzy mają je wykonywać i dbać o to, aby było zwycięskiem. Mojem zdaniem prawo ma nam dać stałość stosunków. Na to są kodeksy i ustawy. Dlatego też w rzeczypospolitej sowieckiej wyroki i orzeczenia nie zapadają wedle ustaw, ale wedle „komunistycznego sumienia” sędziów pochodzących – oczywiście – z wyboru.7

Tworząca Rzeczpospolitą Konstytucja marcowa była przyzwoitą umową społeczną, zgodną z duchem zmian cywilizacji zachodniej i zgodną z polską tradycją republikańską. Umowę zawarli przedstawiciele narodu, wybrani w demokratycznych wyborach, uchwalenie Konstytucji poprzedziła wielomiesięczna publiczna dyskusja.

Nie obyło się bez ostrych sporów. PPS ogłaszało strajki przeciw Senatowi, endecja wzywała do wieców publicznych w obronie Senatu. Irena Kosmowska wraz z PSL „Wyzwolenie” wzywała by drogą rewolucyjną obrać, stojącego ponad Konstytucją, Naczelnika Państwa – Piłsudskiego. Głąbiński z ZLN sprzeciwiał się przyznawaniu obywatelstwa polskiego Żydom niezasymilowanym. Ostatecznie jednak rzeczy podstawowe, odpowiedzi na pytania „jakie państwo”, „po co państwo”, ustalono jednomyślnie.

W tym sensie uznać je można za wolę ogółu narodu, za podstawę umowy obowiązującej kolejne pokolenia obywateli Rzeczpospolitej. Przynajmniej w 100 rocznicę uchwalenia Konstytucji warto zdobyć się na chwilę refleksji o tym, przekazanym nam, testamencie.

Konstytucja nie oparła się brutalnej rzeczywistości. Nie wdrażano jej za rządów demokratycznych, złamano przemocą w przewrocie majowym. Trwałość Konstytucji marcowej nie był dłuższa niż tej z 3-maja.

„Ustawa sama jednak pozostaje martwą, ożywia ją, nadaje jej treść istotną i żywotną, sposób jej wykonania, duch jej wykonawców, któremi odnośnie do praw i obowiązków obywatelskich są rządzący w państwie i rządzeni. Jeżeli duch uszanowania praw jednostki, uzgodnienie tych praw z dobrem całości, a więc dobrem państwa i społeczeństwa będzie przenikał wszystkie warstwy społeczeństwa, to przepisy te będą dostateczne, będą żywe i żywotne i będą podstawą pomyślnego rozwoju społeczeństwa.

Apel do cnoty obywatelskiej, do wierności obywatelskiej ma też znaczenie najdonioślejsze. Od spełnienia tego apelu przez rządzących i rządzonych zawisł los i byt Państwa. Powiada bowiem Montesquieu w „Duchu praw”, rozważając te czynniki duszy narodów, które utrzymują spójnię państwową, że w despotyzmie jest tym czynnikiem psychicznym lęk, groza, w monarchji honor, a w republice cnota obywatelska, a nasz Cieszkowski charakteryzuje wartość praw w słowach: „Wymyślcie najpiękniejsze najprawdziwsze, najdobroczynniejsze instytucje, jeżeli nie masz ożywczego ducha publicznego, to doskonałemi pozostaną one tylko na papierze. Bez tego ducha wszystko spełza – przy nim dopiero wszelka konstytucja prawdą i życiem się staje8

Uchwalając Konstytucję marcową nasi protoplaści chcieli udowodnić światu, że Polacy potrafią sami się rządzić, potrafią zbudować, obronić i urządzić własne państwo. Mamy podstawy, by z dumą mówić o tym ich osiągnięciu. Możemy, korzystając z rocznicy, uwypuklić znaczenie cnót obywatelskich jako „spójni państwa”. Podkreślić, że patriotyzm to nie słowa, nie barwy, nie symbole – lecz wierność zapisom Konstytucji, tej umowie społecznej tworzącej nasze Państwo.

1 Preambuła Konstytucji z 17 marca 1921 r.

2 „Nasza Konstytucja” red. Władysław Abraham/ Kraków 1922. Stanisław Estreicher „Przewodnia myśl Konstytucji w porównaniu do Konstytucji obcych” s 191

3 Stanisław Estreicher Zasada zwierzchnictwa ludu op.cit s 28

4 Michał Roztworowski. Zagadnienia ogólne s 3

5 Konstytucja z 17 marca 1921 art 3

6 Tadeusz Dwernicki Obowiązki i prawa obywatelskie op.cit. S 160

7 Władysław Leopold Jaworski Praworządność op.cit s 111

8 Tadeusz Dwernicki Obowiązki i prawa obywatelskie op.cit. S 172

Proste historie. Małe wojny religijne

Jarosław Kapsa

Matthäus Küsel (1629-1681) (after Lodovico Ottavio Burnacini), Mouth of Hell, 1668

Nie wiem co na ten temat sądzi Pan Bóg i nie wiem, czy go to w ogólności, obchodzi, ale mamy w Polsce 191 zarejestrowanych kościołów i związków wyznaniowych1. I – co najbardziej cieszy – żadnej wojny religijnej nie ma. Są, najwyżej, jakieś drobne potyczki, głównie werbalne, wierzących z ateistami; ale najgroźniejszym objawem takowej gorączki było obrzucenie Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej pojemnikiem z atramentem i to nie tyle z powodu wiary, lecz psychicznych zaburzeń.

Ilość wyznań jest widocznym objawem wolności. Do 1984 roku zarejestrowano 33 kościoły i związki wyznaniowe, w okresie przełomu 1984-89 przybyło 17, lawina ruszyła po 1990 roku, do 2011 roku zarejestrowano 141 (74% z ogółu 191 funkcjonujących).

Dość łatwo przyzwyczailiśmy się do wolności, stan ten uznajemy jako normalny. Nie ma więc podstawowego paliwa wszelkich wojen religijnych, przekonania, że tylko nasz Bóg jest jedyny i prawdziwy, a wszelkie zboczenia prowadzą do skrzywdzenia nieświadomych tego ludzi.

Pisano bowiem uczenie: „Od początku świata tak było i jest, że złe dobremu nie dawało i nie daje spokoju. Ile razy i gdziekolwiek dobre chce rozpostrzeć panowanie swoje i dusze ludzkie ku doskonałości, ku Niebu, ku Stwórcy Wszechmocnemu zbliżyć, zawsze tam, jakby na zawołanie, zjawia się duch zły, i robotę prowadzoną w duchu Nauki Chrystusowej, usiłuje sposobami wszelkiemi psuć, a ludzi słabej woli zwłaszcza, słabego ducha i słabego rozumu, od Nauki tej, nad którą lepszej, piękniejszej i mądrzejszej nie było, nie ma i nie będzie, odwracać, a ku sobie ciągnąć. (…)

Jakoż bywało tak zawsze i da Bóg będzie zawsze, że z księdzem polskim w nierozdzielnej jedności zostanie lud polski, a i po nagrodę do Nieba, zawsze razem, lud polski z księdzem polskim pójdzie.

Jedność ta atoli w sprawie wielkiej i świętej, nie podoba się okrutnie szatanowi, więc jął on przemyśliwać nad tem, jakby ją zerwać, a lud od prawowitych kapłanów swych odwrócić.

Myśli tedy szatan, myśli i na różne wpada koncepty: To posyła między ludność wiejską socyalistów, to anarchistów, to różnych innych agitatorów, do „strajku rolnego” czyli do opuszczenia ziemi-karmicielki służbę folwarczną i służbę gospodarską, namawiających; a gdy mu się wszystko to nie udaje i gdy zdrowo, a uczciwie myślący lud polski o wciągnięciu go do roboty złej, prawom Boskim i wszelkim prawom ludzkim przeciwnej, ani słyszeć chce, szatan — innych szuka sposobów.2

Rozprawa pana Mrówki dotyczyła powstałej w początkach XX wieku sekty mariawickiej. Pisana była równie przystępnie jak bajka o tym, że „baba diabła wyłonacywały”.

„I wyszukał sobie dyabeł babę taką aż w Płocku, niejaką Kozłowską, a dawszy jej wskazówki, co i jak ma czynić, ażeby odszczepieństwo od Kościoła katolickiego między ludem krzewić, jemu zaś przez to niby ryb do sieci, jak najwięcej dusz ludzkich napędzić, znalazł w onej Kozłowskiej narzędzie powolne.

Opętał ją, a ona też raźno zabrała się do dzieła dyabelskiego. Że zaś wiadomo, jako niewiasty długie włosy mają, ale rozum krótki, (chociaż sprawiedliwie mówiąc, nie wszystkie, bo i między niemi są też bardzo rozumne), więc i Kozłowska zabrała się najpierw do służących, i dalejże udawać przed niemi, że jest jasnowidzącą, że wszystko wie co w przyszłości będzie, gdyż sam Pan Bóg jej to niby objawił, choć z dyabłem jeno do czynienia miała. Dalejże przepowiadać blizki już koniec świata i namawiać ludzi, ażeby o żadne pieniądze ani znikomości ziemskie nie dbali, a jej tylko grosze znosili, z czego też duży zebrała już majątek, a żyje i mieszka sobie po pańsku niby księżna jaka. (…)

Nauki takie fałszywe i heretyckie onej niby jasnowidzącej, a naprawdę tumaniącej ludzi komedyantki, rozchodziły się szybko między ludnością łatwowierną, ale że dyabłu i jego wspólniczce nie dość tego było, więc owa Kozłowska, mająca w mieszkaniu swojem pracownię ubiorów kościelnych, ściągnęła do siebie i opętała najpierw paru, potem kilku, potem zaś kilkunastu przeważnie młodych księży, którzy, przy podszeptach szatana, uwierzywszy także w jej udawane przepowiednie i w jej fałszywą świątobliwość, poczęli u siebie w parafiach jej nauki szerzyć, a lud bałamucić i do schyzmy czyli do oderwania się od Kościoła katolickiego i od polskości namawiać.

Mówię od Kościoła i od polskości, bo narodowość nasza z Wiarą katolicką jest tak silnie i spoiście złączoną, że ktokolwiek u nas Wiary się tej wypiera, ten i polakiem być przestaje, stając się natomiast zaprzańcem , odszczepieńcem i w ogóle czemś, o czem się mówi: ni to pies ni wydra … ot półdyable jakieś .”

Kościół Mariawicki, zarejestrowany przez władze rosyjskie w 1906 roku, powstał w kręgu wierzących w objawiania „Mateczki” zakonnicy Marii Franciszki Kozłowskiej; nie uznany przez Papieża, nawiązał kontakt z Kościołem Starokatolickim w Holandii, powołując własnego biskupa.

W 1935 roku doszło do rozłamu, część związana z Unią Utrechcką nazwała się Kościołem Starokatolickim Mariawitów. Rozwija on kult maryjny, uznaje tradycje Kościoła Katolickiego z pierwszych 7 soborów, odrzuca dogmat o nieomylności Papieża. W 2011 roku kościół miał 23 436 wiernych, 25 duchownych, 44 świątynie i 36 parafii; religii uczy się 1850 młodych ludzi. Najwięcej Starokatolickich Mariawitów jest w województwie mazowieckim (13 900, w tym w Warszawie 1350), łódzkim (8750) i śląskim (543).

Wyodrębniony w 1935 roku Kościół Mariawitów ma swój ośrodek w Felicjanowie pod Płockiem, różni się od Starokatolickiego przyjęciem za dogmat Objawień „Mateczki”. Ogółem w Polsce ma 1980 wiernych, 3 duchownych mężczyzn i 8 kobiet, 14 świątyń, 17 parafii. Administracyjnie dzieli się na dwie kustodie: płocko-łódzką i warszawsko-lubelską. Najwięcej wiernych jest w województwie łódzkim (977) i mazowieckim (866, w tym w Warszawie 103).

W niepamięć poszły zarzuty, że to ruska była intryga; a wraz z nimi egzotyka gorących sporów, takich jak opisane przez Mrówkę: „W pobliżu miasta Łodzi jest wieś Stryków, gdzie właśnie taki, dawniej ksiądz, a dziś zaprzaniec i odstępca, (nie wymieniam nazwiska, bo może i na niego jeszcze łaska Boża spłynie i do opamiętania przywiedzie) – odszczepieństwo pomiędzy ludem szerzył, a przeciwko duchowieństwu buntował.

Otóż pewnej Niedzieli do tego Strykowa przybył świeżo przez Władzę duchowną mianowany proboszcz, ksiądz prawowity, którego też lud wierny chciał do kościoła wprowadzić i klucze mu od świątyni oddać. Tymczasem, zbuntowani przez tamtego, odstępcę, parafianie – mankietnicy, oparli się temu i księdza do kościoła wpuścić nie chcieli.

Wobec bezprawia tego, nowy proboszcz odjechał z powrotem do Warszawy, a katolicy prawowierni, widząc na co się zanosi, odeszli od kościoła, chcąc wrócić do domów. Tymczasem cóż się dzieje? Oto do dawnych, zbuntowanych, parafian – mankietników przyłączają się uzbrojeni w kije, noże i rewolwery – socyaliści, i nuż ścigać powracających spokojnie katolików, a śmiercią im grozić.

Napadnięci poczęli uciekać w różne strony, część zaś ich schroniła się przed zbójami do przydrożnej herbaciarni, do której drzwi zatarasowano. Nie pomogło to jednak. Rozwścieczeni mankietnicy i socyaliści dostali się przez dach do wnętrza budynku – i tam katolików bezbronnych, którzy na klęczkach błagali, aby im przed śmiercią wyspowiadać się chociaż pozwolono, w sposób okrutny pomordowali. Siedmiu ludzi zabili na miejscu, a kilkudziesięciu poranili, niektórych bardzo ciężko, tak, że już do końca życia kalekami zostaną. (…)

Podobnych nadto zbrodni i gwałtów nieludzkich względem prawowitych sług Bożych, gwałtów, połączonych z wyrzucaniem siłą proboszczów naszych, pasterzy prawych, zasłużonych i z rozlewem krwi bratniej, mankietnicy pod przewodem onych księży-odszczepieńców dopuścili się jawnie w parafii Czerwonka w gub. Siedleckiej, w Żukowie, w gub. Płockiej, w Okrzei, w pow. Garwolińskim i w paru jeszcze innych miejscowościach.”

Rok 1906 był czasem anarchii i zamętu, pałkami i rewolwerami rozstrzygano różne spory materialne i ideologiczne; ale zarzut, że ogarnięci furią religijną mariawici wymordowali w Strykowie siedmiu katolików potraktujmy jako ówczesny fake news. Nie da się jednakże zaprzeczyć, że rozpalani „mróczopodobną” propagandą „bogobojni” katolicy dopuścili się do setek napadów i pobić znienawidzonych „mankietników”, niszczenia ich świątyń i domów prywatnych.

Treścią każdej wojny jest przemoc, a w wojnie religijnej cel usprawiedliwia wszelkie środki. Mariawici byli przed I wojną światową największym problemem wewnętrznym polskiego kościoła katolickiego. Nie jedynym, bo żadna instytucja w żadnym czasie i miejscu nie jest tak trwała, by nie kruszeć pod wpływem zmian klimatycznym.

Kościół Starokatolicki, z którym złączyła się część ruchu mariawickiego, powstał w Europie po soborze w 1870 roku ogłaszającym dogmat nieomylności Papieża. Pierwszymi objawami nowego wyznania była starokatolicka parafia w Katowicach utworzona 27 listopada 1874 roku; potem zawiązała się grupa Józefa Pągowskiego w Zgierzu, oraz dr. A. Ptaszka w Krakowie.

Europejskie, narodowe kościoły starokatolickie połączyła Unia w Utrechcie. Kościół Starokatolicki nie był uznawany w II Rzeczpospolitej, zarejestrowany został w 1947 roku, po czym ponownie zawieszono go w 1961 (formalnie istnieje dopiero od 1996 roku). Liczy w kraju 1300 wyznawców, 10 duchownych, 4 świątynie i 4 parafie. Najwięcej wiernych jest w woj. dolnośląskim (600), łódzkim (300) i śląskim (300).

Bardziej znanym i znacznie większym jest Kościół Polskokatolicki, powstały w 1897 roku w Stanach Zjednoczonych; był on owocem sporów polskich wiernych i księży z hierarchią włosko-irlandzką. Założycielem był proboszcz z Scranton ks. Franciszek Hodur; nie uznany przez hierarchię ogłosił w 1900 roku oderwanie od Rzymu, w 1907 roku przystąpił do Unii Utrechskiej, przyjmując z Kościoła Starokatolickiego sakrę biskupią.

Rozwój w Polsce nastąpił po I wojnie światowej wraz z napływem reemigrantów z Ameryki; pierwsza polska parafia powstałą w 1922 roku w Krakowie, w 1930 roku funkcjonowały 64 parafie. Kościół nie został do II wojny światowej zalegalizowany. Rejestracja nastąpiła w 1946 roku, ale już w 1951 władze nie zgodziły się na zarządzanie związkiem wyznaniowym przez amerykańskiego obywatela bp. F. Hodura, wymuszając autokefalię.

Do lat 90-tych funkcjonowały dwie różne struktury; odrębna krajowa i odrębna zagraniczna. Do pełnego zjednoczenia nie doszło, w 1996 roku protestując przeciw wyborowi prof. Wysoczańskiego część wiernych, w tym proboszcz parafii warszawskie ks. Tomasz Rybka, ogłosili utworzenie własnego Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego w RP, z 430 wiernymi, w tym 360 w Warszawie.

Główny Kościół Polsko-katolicki w RP w 2011 roku miał 20 402 wiernych, 75 duchownych, 76 świątyń; najwięcej w woj. małopolskim (5368) i lubelskim (4183). Zwierzchnikiem Kościoła jest ks. prof. Wiktor Wysoczański, administracyjnie podzielono Polskę na trzy diecezje: warszawską, krakowsko-częstochowską i wrocławską.

Przekracza moje kompetencje określanie różnic doktrynalnych w tych wewnątrzkatolickich sporach. Istota ich leżała w czynniku ludzkim, w buntach niedocenianych duchownych przeciw zastałej hierarchii. Takim przykładem buntownika był ks. Andrzej Huszno z Dąbrowy Górniczej, który łączył praktykę pomagania biednym robotnikom z głoszeniem radykalnych haseł, zbliżających go do antykatolickiego PPS. Suspensowany za radykalizm z Kościoła Katolickiego ks. Huszno przystąpił w 1922 roku do Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego.

„Po wojnie na terenie diecezji kieleckiej, podjął hasło kościoła demokratyczno-narodowego, zawieszony w czynnościach kapłańskich b. ks. A. Huszno. W kilku dziełkach, ulotkach i pisemku „Głos Ziemowida“, jakie wydał, widać było wpływy protestancko-modernistyczne. Huszno opanował jedną parafję, ale nie zdołał rozszerzyć swych wpływów, a usunięty przerzucił się do prawosławia i chciał stworzyć polski kościół prawosławny. (…)

Pokłóciwszy się z kierownikami sekt kościoła narodowego, pragnąc otrzymać dla swej organizacji religijnej legalizację państwową, zwrócił się do prawosławnego metropolity Dionizego i wspólnie z nim utworzył polski odłam prawosławnej cerkwi pod nazwą „polsko-narodowy kościół prawosławny”.3” Opisywał go przedwojenny sektolog ks. Grelewski.

Ks. Huszno wszedł do kultury portretowany przez J. Kaden-Bandrowskiego w „Czarnych Skrzydłach”; przed śmiercią w czerwcu 1939 roku powrócił do wiary katolickiej, a jego pogrzeb w Dąbrowie Górniczej zgromadził kilka tysięcy robotników, wdzięcznych za jego misję. Księdzu Huszno bliski był socjalizm, inny ksiądz – współtwórca Kościoła Narodowego – Czesław Oraczewski bliżej miał do sympatyków Mussoliniego, radykalnych narodowców. Nazywany przez St. Strońskiego „św. Franciszkiem w jedwabiach” cieszył się estymą wśród starszych pań.

Opiekunem politycznym bp. Hodura stał się stary lider ludowców Jan Stapiński, widział w tym możliwość pozyskania politycznych zwolenników za oceanem. Zwalanie wewnętrznych sporów w Kościele na szatana brzmiało archaicznie w wieku nauki i techniki. Tradycyjnie obciążono odpowiedzialnością „ojca wszelkiego kacerstwa” Marcina Lutra. W duchu czasu dodano mu nowych pomocników.

„Kościół katolicki głosząc, że Jezus Chrystus jest tym właśnie, od tysiącleci obiecanym Odkupicielem, godzi tem samem w podstawę koncepcyj żydowskich, w ich światowładcze plany i odbiera im wszelkie uzasadnienie. Stąd pochodzi nienawiść żywiołowa Żydów do Kościoła, pragnienie obalenia go, wykorzenienia jego wpływu na dusze ludzkie, aby w miejsce jego nauki narzucić przeświadczenie, że żydzi są po dzień obecny narodem wybranym, przeznaczonym do panowania nad światem. Żydzi usiłują rozbić Kościół przy pomocy sekt, które wytwarzają i urabiają w myśl swoich wytycznych. (…)

W czasach obecnych, charakter nowo-żydowski posiada cały szereg sekt amerykańskich, w pierwszym rzędzie tzw. „badacze pisma św.” Sekty te starają się wytworzyć pomost pomiędzy judaizmem a chrześcijaństwem po to, aby chrystjanizm wlać w żydostwo, podporządkować je, a w końcu zniweczyć na korzyść Judy!

Wpływom tych żydowskich pośredników przypisać należy fakty przechodzenia chrześcijan na judaizm, o których z tryumfem pisze pansemicka prasa. Dzisiaj, w przeciwieństwie do wieku XVI, Żydzi nie zabierają bezpośrednio głosu w sprawach Kościoła. Uważają to za niewskazane i nietaktyczne.

Wyręczają ich najmici – sekciarze. Oni to półbarbarzyńskie i chore dusze wabią do świątyni narodu „wybranego” (…) Zdecydowany, skrajny judofilizm cechuje wszystkie, bez wyjątku, sekty, działające na ziemiach polskich.„Programowymi” judofilami są metodyści, hodurowcy, marjawici (…)

Żydzi sieją jad indyferentyzmu, „tolerancji”, posługując się przy tem ironją, szyderstwem, dowcipem. Wyrównać wszystkie świętości dusz na poziomie kabaretu, – oto jest cel żydowski, – prosto wiodący do finału ostatecznego, do rządu nad temi duszami. Sprawom religji, narodu, tradycji, historji – nadać tego rodzaju posmak, ton, który musi wywołać uśmiech, odjąć im w ten sposób wagę nietykalności, świętości – oto są zadania „klubu tolerancji”. Kluby tego rodzaju istnieją wszędzie, gdzie Żyd ma dostęp do szkół, stowarzyszeń, instytucji, rodzin (…)

Judofilizm sekt tego rodzaju, jak marjawici, metodyści, baptyści, „wolni chrześcijanie”, zwolennicy teozofji, posiada jednakże specjalny charakter i zupełnie określony cel. Judofilizm wymienionych sekt jest przejawem krańcowej tolerancji religijnej, którą przedstawiciele tych wyznań w praktyce utożsamiają z indyferentyzmem religijnym, głoszącym, że „każda wiara prowadzi do Prawdy, do Boga”.

Indyferentyzm równa się poderwaniu zupełnemu autorytetu wiary. jednakże dusze ludzkie bez autorytetu żyć nie mogą. Wcześniej, czy później odezwie się w nich tęsknota za tem, co trwałe, niezmienne, nienaruszalne. Wówczas rola pośredników – sekciarzy skończy się: Wtedy Juda ukaże zmęczonem, pozbawionem oparcia duszom, od wieków, mimo burz, – trwającą świątynię „narodu wybranego”- jako ostoję jedyną – i rzuci je do nóg swoich i „uczyni podnóżkami stóp swoich”… Realizacji tych marzeń, tych celów, służą sekty – o których mówiliśmy – kierowane ręką semicką i zespalane złotem żydowskim w jeden, okalający front antykatolicki 4

Żyd gorszym wrogiem od szatana, do takich herezji dochodzili promotorzy wojen religijnych.

Cóż, nie ma dziś polskich Żydów, jest za to 191 kościołów i związków wyznaniowych, panuje zaszczepiona przez Żydów tolerancja, a nawet indyferentyzm religijny, lecz co najważniejsze nikt nikogo nie zabija, nie bije, nie niszczy z powodu różnicy w jakiego Boga się wierzy lub nie wierzy. Mnie, leniwemu sybarycie, stan taki odpowiada.

1 Dane w kościołach z opracowania GUS o wyznaniach religijnych na podstawie NSP 2011 r.

2 Jan Mrówka ( Jeleński) Nieszczęśliwi opętańcy albo jakiego to dobra chcą księża – mankietnicy dla naszego ludu ” Warszawa 1906 r.

3 Ks dr Stefan Grelewski „Sekty religijne w Polsce” Radom 1933 r.

4 Mieczysław Skrudlik „Sekty żydujące w Polsce” Wyd. Szczerbiec Łomża 1927